Wyprostował się na taborecie, zmierzył wzrokiem Marleya. Muzyk umiał nadawać, to fakt, ale Andrew nie spodziewał się, że mężczyzna będzie, hm, całkiem wylewny w kwestiach rodzinnych, prywatnych. Aczkolwiek nie powinien się dziwić. Ludzie potrafili być zaskakujący. Jedni wyglądali na rockmanów i byli czułymi opiekunami małego dziecka, inni byli zwykłymi studentami i okazywali się być seryjnymi mordercami.
Poprawił gitarę na swoich kolanach, wziął nieco głębszy wdech.
– Nie musisz się odwdzięczać. To ja powinienem za te lekcje. – Wyciągnął z kieszeni komórkę, zaczął coś pisać. – Prowadzę pod tym adresem knajpę, jak któregoś dnia wpadniesz, sam lub z Bonnie to dostaniecie jedzenie na koszt firmy. Mogę nawet zrobić ratatouille, tylko daj wcześniej znać.
Wysłał Marleyowi wiadomość z adresem, tamten sprawdził ją pospiesznie na swoim urządzeniu.
– Ej, co ty, jak Bonnie zje twoje ratatouille to już nigdy nie tknie niczego co ja ugotuję – rzucił wtem Marley z pseudo-zmartwieniem w głosie.
– Przynajmniej jedna rzecz z głowy. – Andrew wzruszył ramionami.
W odpowiedzi tamten parsknął.
Andrew schował swoją komórkę do kieszeni, wziął w profesjonalny już sposób do rąk gitarę. Z dobrą chwilę na nią spoglądał, choć myślami był zupełnie gdzie indziej. Zwilżył językiem usta, przeniósł wzrok z powrotem na siedzącego po przeciwnej stronie mężczyznę.
– Powiedziałeś trochę o swoim prywatnym życiu, więc ja chyba też powinienem – rzekł. – Informacja za informację, tak to działa.