środa, 19 października 2022

Od Andrew CD Marleya

Wyprostował się na taborecie, zmierzył wzrokiem Marleya. Muzyk umiał nadawać, to fakt, ale Andrew nie spodziewał się, że mężczyzna będzie, hm, całkiem wylewny w kwestiach rodzinnych, prywatnych. Aczkolwiek nie powinien się dziwić. Ludzie potrafili być zaskakujący. Jedni wyglądali na rockmanów i byli czułymi opiekunami małego dziecka, inni byli zwykłymi studentami i okazywali się być seryjnymi mordercami.
Poprawił gitarę na swoich kolanach, wziął nieco głębszy wdech.
– Nie musisz się odwdzięczać. To ja powinienem za te lekcje. – Wyciągnął z kieszeni komórkę, zaczął coś pisać. – Prowadzę pod tym adresem knajpę, jak któregoś dnia wpadniesz, sam lub z Bonnie to dostaniecie jedzenie na koszt firmy. Mogę nawet zrobić ratatouille, tylko daj wcześniej znać.
Wysłał Marleyowi wiadomość z adresem, tamten sprawdził ją pospiesznie na swoim urządzeniu.
– Ej, co ty, jak Bonnie zje twoje ratatouille to już nigdy nie tknie niczego co ja ugotuję – rzucił wtem Marley z pseudo-zmartwieniem w głosie.
– Przynajmniej jedna rzecz z głowy. – Andrew wzruszył ramionami.
W odpowiedzi tamten parsknął.
Andrew schował swoją komórkę do kieszeni, wziął w profesjonalny już sposób do rąk gitarę. Z dobrą chwilę na nią spoglądał, choć myślami był zupełnie gdzie indziej. Zwilżył językiem usta, przeniósł wzrok z powrotem na siedzącego po przeciwnej stronie mężczyznę.
– Powiedziałeś trochę o swoim prywatnym życiu, więc ja chyba też powinienem – rzekł. – Informacja za informację, tak to działa.
W więzieniu, przyznał w myślach z ledwo widoczną skwaszoną miną.
Marley uniósł brwi, ukazując w ten sposób, że musiała go nieco zdziwić wypowiedź Raina. Poprawił swoją pozycję na stołku, machnął niezgrabnie ręką, odpowiadając:
– Nie no, jak nie chcesz gadać to nie musisz. Nie będę cię ciągnął za język, co ty!
I choć Andrew rzeczywiście nie musiał nic mówić, postanowił to zrobić. Gdzieś tam dla odwzajemnienia gestu, ale chyba w głównej mierze dla siebie. Potrzebował opowiedzieć komuś przynajmniej trochę o sobie. Odrobinę. Co prawda, najchętniej to by wyrzucił z siebie wszystko, co trzymał przez ostatnie trzy lata, ale na to jeszcze nie była pora. Chociaż Marley nie wydawał się być kimś, kto by od razu go zgłosił na policję... Ale jak już wcześniej Andy pomyślał – ludzie potrafili być zaskakujący.
– Wybacz, że na początku byłem taki trochę... ponury – zaczął z pewnym wahaniem, na razie unikając kontaktu wzrokowego. – Musiałem wyglądać żałośnie, co? – nie dał Marleyowi odpowiedzieć, ponieważ kontynuował: – Po prostu, cóż, kiedyś miałem dziewczynę i to w sumie przez nią polubiłem gitarę. Była fanką starych piosenek, a jej ulubiona właśnie miała w muzyce ten instrument. Obiecałem sobie wtedy, że nauczę się grać, żeby ją uszczęśliwiać muzyką na żywo. Ale przez studia nie mogłem znaleźć na to czasu, a potem... – zamilkł na dwie sekundy – a potem to się rozeszliśmy.
W całym sklepie nastała cisza. Andrew zgarbił się odrobinę, pogładził palcami pudło gitary.
Marley siedział nieruchomo. Spojrzał gdzieś w bok, potem ponownie na Andy'ego.
– Ach, um... – zaciął się na moment. – Rozumiem. Ale widać, że odnalazłeś nowy powód do grania – dodał pospiesznie pozytywniejszym tonem.
– Tak. Po twoich słowach postanowiłem nauczyć się grać dla siebie.
– I tak trzymać! – to mówiąc wyszczerzył się w szerokim uśmiechu i w geście otuchy zacisnął dłoń w pięść.
Widząc ruchy tamtego kąciki ust Andrew lekko się uniosły. Marley szarpnął za struny, krótką chwilę jeszcze się kokosił na taborecie.
– To co, pora na lekcję? – zapytał wesoło.
– Pora na lekcję – potwierdził Rain.
– Okej, to...! – przerwał nagle, otworzył szerzej oczy. – Chwila, studiowałeś? Jaki kierunek?
– Zarządzanie-
Zamilkł niespodziewanie, poczuł jak jego dłonie robią się zimne, a na czole gromadzi się kropla potu.
– A-Ale nie ukończyłem! – zająknął się pospiesznie. – Nnnnajwyraźniej ta ścieżka nie była mi pisana.
Ta, a ile by dał, żeby teraz prowadzić własną firmę a nie ledwie knajpkę gdzieś w odmętach Londynu.
– Spoko, spoko! – uspokajał go Marley. – Głupi ja, bo spytałem. Zresztą, studia są do dupy. Bez nich też można mieć życie. Dobra, grajmy – dodał po chwili.
Już bez odbiegania w inne tematy oddali się całkowicie lekcji gry.
Czas minął szybciej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Nim Andy się obejrzał stał i odwieszał gitarę na ścianę. Odsunął taborety bardziej do kąta, cicho stęknął jak gdyby miał lat nie trzydzieści trzy, a sześćdziesiąt sześć – sam w sumie nie wiedział, czemu ten dźwięk wymsknął się z jego ust.
Coraz lepiej mu szła gra na gitarze, robił większe postępy niż na początku mu się wydawało. Nie pomyślał nigdy, że okaże się mieć do tego smykałkę. To znaczy, nie zrobił się z niego nagle wielki muzyk, mistrz strun, ale uważał siebie za dobrego ucznia (oby Marley myślał podobnie). Szybko załapał podstawy, już coś tam mógł zagrać.
Gdyby wiedział, że to nie było takie trudne, znacznie wcześnie by się nauczył. I może nawet udałoby mu się zagrać Susanne chociaż tę jedną piosenkę.
– To co, widzimy się za tydzień, nie?
Odwrócił głowę, popatrzył na Marleya, który właśnie skończył obsługiwać klienta. Andrew zmierzył go wzrokiem, chwilę podumał, aż w końcu powiedział:
– Możemy któregoś dnia pójść razem na piwo. Jeśli chcesz.
Szczerze go dziwiło, że wcześniej żaden z nich nie zarzucił taką propozycją. Przecież byli kolegami po trzydziestce, dorosłymi mężczyznami, prawie każda taka znajomość wyglądała, że w pewnym momencie szło się na piwo. A oni regularnie się spotykali, wyznali sobie nawzajem część swoich historii, a jeszcze nie byli na piwie.
Hm, może to dlatego, że Andrew raczej unikał picia. Bycie poszukiwanym przestępcą i alkohol jakoś nie szło ze sobą w parze, zwłaszcza w jego przypadku. Na tyle się obawiał wyjawienia sekretów po upiciu się, że odkąd uciekł z więzienia, napił się tylko parę razy, w samotności.
Marley otworzył szeroko oczy, niemal tak, jak gdyby zobaczył przed sobą jakieś bóstwo.
– Jeśli chcę? – spytał. – Oczywiście, że chcę! No ba! Jasne, że chcę! – zawołał podekscytowany. – Czemu ja pierwszy tego nie zaproponowałem? Chodźmy na piwo! To znaczy, nie teraz, kiedy ty chcesz. Kiedy chcesz? – dopytał.
– W piątek wieczorem? – powiedział spokojnie Andrew, lekko wzruszając ramionami.
– Piątek wieczorem. – Marley podparł ręką podbródek, przejechał palcami po swoim zaroście. – Dwudziesta pasuje?
– Pasuje.
– Świetnie! – Pstryknął palcami. – Gdzie się widzimy?
– Możemy w mojej knajpie. Na koszt firmy.
– Okej! To widzimy się w piątek o dwudziestej w twojej knajpie!
Wyciągnął komórkę, zaczął coś w niej zapisywać; Andrew nie chciał się zakładać, ale rozważał opcję, że to była data i godzina w notatniku lub kalendarzu.



Odłożył umytą ścierkę na krawędź zlewu, westchnął ciężko. Lokal zamknął dla zewnętrznych trochę wcześniej, by mieć czas na wysprzątanie go i przygotowanie się do ugoszczenia w swych skromnych progach Marleya.
Ogólne to zaproponował swoją klitkę ze względu na bezpieczeństwo – nie po to unikał zaludnionych miejsc, żeby teraz, tak o pójść do pierwszego lepszego baru (prawdopodobnie jednego z tych większych), upić się i może jeszcze zawołać na całe gardło, poinformować świat, że to on jest tym zbiegłym więźniem, którego od trzech lat policja nie może znaleźć. Jego własne miejsce było znacznie bezpieczniejsze; przegonił trochę szybciej gości, tłumacząc, że ma inne sprawy do załatwienia. Nie wiedział czy Marley spodziewał się lokalu z innymi ludźmi, aczkolwiek knajpa w całości tylko dla siebie to też jakieś doświadczenie, nie?
Tak więc gdy skończył sprzątać oraz zmywać naczynia, usiadł na krześle za ladą i zaczął sprawdzać w komórce wiadomości.
Marley się zjawił dziesięć minut po dwudziestej – przeprosił za spóźnienie, tłumacząc się, że przegapił zakręt i pojechał kawałek za daleko. Oczywiście, Andrew nie miał mu tego za złe. Tylko przez krótki moment się martwił, że mężczyzna nie przyjdzie; potem zdał sobie sprawę, że lekki poślizg to coś, co w sumie by pasowało do Marleya. Bez urazy.
Rain nalał im obu po pełnym kuflu piwa, postawił na jednym ze stolików razem z szaszłykami, które tuż przed przyjściem muzyka naprędce ugrillował (wcale nie po to, żeby zabić czymś stres). Marley usiadł na krześle, jego oczy błysnęły na widok smakołyka. Od razu pochwycił jeden i spróbował.
– Woah, no z ciebie to naprawdę świetny kucharz – przyznał. – Aż trudno mi wyobrazić jak by to ratatouille smakowało, gdybyś ty je przyrządził.
– Z ratatouille akurat nie mam zbytnio doświadczenia – rzucił Andrew, siadając po przeciwnej stronie.
– Na pewno byś je rozwalił...! To znaczy, tak dobrze zrobił, że aż szczęki by poopadały, o!
Trzymając w jednej ręce szaszłyk wziął do drugiej kufel i podniósł go nieco do góry, szczerząc się od ucha do ucha.
– No to zdrowie!
Andrew również złapał za ucho swojego kufla, obaj zderzyli się naczyniami, które wydały z siebie niegłośny brzdęk.
– Zdrowie – powiedział Rain.
W tym samym czasie mężczyźni pociągnęli pierwszy łyk.
Wieczór przebiegał w najlepsze, panowie postanowili kulturalnie go spędzić przy jednym piwie.
Potem następnym.
I potem jeszcze jednym.
Andrew chyba nigdy nie zrozumie, jak do tego doszło, jak on w ogóle dał się upić. Dobrze wiedział, że nie miał specjalnie mocnej głowy do alkoholu, a w dodatku wstrzymywał się od picia ze względu na swoją prawdziwą tożsamość, ale... No... Starał się zwlekać z opróżnianiem kufla, naprawdę, przysięgał, że robił wszystko, żeby wytrzymać. A jednak coś poszło nie tak. Nie miał pojęcia, co. Może to właśnie przez piwo nie wiedział.
– Widziałem, jak ktoś wyprowadza kota na smyczy – powiedział Marley. – Kota. Na smyczy.
Andrew podniósł na niego wzrok, przytaknął. Od chyba godziny, jeśli nie dłużej, rozmawiali o totalnych pierdołach. Na początku jeszcze skupiali się na jako takim poznaniu siebie nawzajem (nic konkretnego, same lekkie, odrobinę suche fakty), ale w pewnym momencie Marley zaczął skakać po setkach niemających żadnego powiązania ze sobą tematach, a żeby było zabawniej, wstawiony Andy również postanowił poopowiadać o głupotach, które widział w sieci lub na żywo. Sam podzielił się historią jak raz do jego knajpy wbiła osoba z żywym królikiem – od razu zaznaczyć, że jako pupilem – i nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Najszybciej wyprosić, ale właścicielka zastrzegała się, że to jej mentalne wsparcie. Królik.
Królika to on raz zaserwował gościom.
Pociągnął łyk piwa, zagryzł chrupkami; szaszłyki dawno się skończyły.
– Pisałeś to w SMS-ach do mnie – odpowiedział.
– Tak? – zdziwił się tamten. – Możliwe. Dużo nawysyłałem, może gdzieś tam jest o tym. W ogóle sorki, że ci tak spamię.
– Nie przepraszaj, to nie problem. Nie jestem najszybszy w odpisywaniu, ale możesz wysyłać co chcesz. Spam, memy, anegdoty. Cokolwiek. Wysyłaj.
Machnął niezgrabnie ręką, złapał kolejne kilka chrupków.
Marley spojrzał na niego, wyglądał na wzruszonego.
– Ty to jesteś świetny człowiek, wiesz? – Oparł się plecami o krzesło. – Znamy się ile, kilka tygodni? Kilka tygodni i myślę o tobie jak o kimś, kogo znam... no dłużej. Jesteś naprawdę świetny człowiek. Takich to ze świecą szukać. – Pokiwał głową.
– Nie jestem – zaprzeczył niemal od razu Andrew.
Na jego słowa tamten uniósł brew.
– Hę?
– Jestem zły człowiek.
– Zły człowiek? – zdziwił się. – Kto tak mówi?
– Wszyscy tak mówią.
Spuścił wzrok na swój fartuch, który jakimś trafem zapomniał zdjąć. Złapał za krawędź, podrapał palcami jedną z kilku zaschniętych brązowych plamek. Wyglądały jak po sosie, choć Andrew dobrze wiedział, że to nie było nic związanego z jedzeniem.
Ech, się nie domyło. Trzeba będzie znowu moczyć w zimnej wodzie.
– Jacy wszyscy? – usłyszał.
Podniósł głowę, spojrzał na Marleya.
– Wszyscy. Cały świat mówi, że jestem zły. Caluteńki. – Zatoczył ręką duży łuk. – Wyszukasz moje nazwisko i same złe rzeczy o mnie znajdziesz.
Złapał za ucho kufla, wypił duszkiem resztę piwa i niedbale odłożył naczynie.

Marley?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz