Prawdę powiedziawszy miała już serdecznie dość tego ciągłego uciekania. Jako kobieta trzydziestodwuletnia chciała poczuć, że wreszcie znalazła takie miejsce na ziemi, w którym nie będzie musiała stale oglądać się za plecy w obawie, że ujrzy za nimi jakiegoś szaleńca, który na zlecenie jej ojca lub nadal niebyłego męża ma ją zamordować lub sprowadzić z powrotem przez srogie oblicze Williama. W sumie jeśli tak dobrze się zastanowić, Delfina nie była pewna które z tych dwóch rozwiązań by wolała. Z jednej strony jako córka faceta od wielu już lat stojącego na czele meksykańsko-grenlandzkiej mafii aż za dobrze zdawała sobie sprawę, że sam akt zadawania śmierci może ciągnąć się nawet przez wiele godzin, ale z drugiej przecież zawsze kończył się wybawieniem w przeciwieństwie do niewyobrażalnej wręcz kary, której z pewnością doznałaby z ręki Willa, gdyby tylko znowu się przed nim znalazła. Nie, teraz, gdy wychylała czwarty tego dnia kieliszek taniej, ciepłej wódki uświadomiła sobie, że prędzej sama podcięłaby sobie żyły tępym ostrzem niż dałaby się zaciągnąć po raz kolejny do mieszkania tego gnojka. Cholera, przecież z kobietą wywodzącą się z rodu Chávez tak się zwyczajnie nie postępuje.
I to nie ważne jak wiele razy owa dama odważyłaby się złamać starą rodzinną tradycję poprzez usilne pomaganie torturowanym dłużnikom. W końcu nie jej winą było, że w przeciwieństwie do reszty gangu cechowała się tak wielkimi pokładami współczucia dla bliźnich. A teraz sama była traktowana niewiele lepiej od nich. Jako nikomu nieznana emigrantka przybyła z terenów dalekiej północy i odznaczająca się południowoamerykańskim typem urody Bea nie mogła liczyć na choćby odrobinę współczucia ze strony rdzennych mieszkańców Londynu. Zwłaszcza, że już od paru miesięcy zarabiała w głównej mierze jako prostytutka. Panny wykonujące tę pracę od wieków przecież postrzegane były przez innych jako nic nieczujące istoty, których los nie powinien nikogo obchodzić. Smutna prawda była taka, że przechodnie pędzący codziennie do pracy więcej uwagi poświęcali towarzyszącej kobiecie suczce niż jej samej. To właśnie dzięki stałej obecności wiernego psiaka u boku udawało jej się zwykle zarobić na jakieś skąpe śniadanie. Nieważne jak liche by one nie było, Gis zawsze dzieliła się nim ze swoją przyjaciółką, w efekcie czego obie coraz bardziej przypominały chodzące kościotrupy niż żywe istoty. Dobrze chociaż, że czasami udawało im się coś upolować albo ukraść. Od jakiegoś czasu jednak Meksykanka musiała stać się bardziej uważna. Podświadomie bowiem wyczuwała, że jest niemal stale obserwowana. Zauważyła ponadto, że w okolicy, w której akurat przebywa, kręci się coraz więcej wozów policyjnych. Zupełnie jakby miejscowi gliniarze jakimś szóstym zmysłem wyczuli, że w patrolowanym przez nich rewirze niedawno pojawiła się nowa złodziejka. Cóż, mieli rację, ale ona nie miała najmniejszej ochoty dać się im złapać. Kto wie, co zrobiliby z biedną Ixacą, gdyby ona sama trafiła za kratki. Czy znaleźliby jej dobry dom zastępczy ? A może mimo wszystko pozwoliliby jej ją zachować ? Niejednokrotnie słyszała bowiem, że czasami tak właśnie się dzieje. Odsuwając te myśli na bok, wiedziona głosem rozsądku, postanowiła chwilowo zmienić teren swojego działania, mając nadzieję, że dzięki temu zdoła uniknąć mundurowych. Szczęście najwidoczniej postanowiło się jednak od niej odwrócić, ponieważ, gdy tylko po szybkim opróżnieniu kieszeni jakiegoś biedaka, ruszyła żwawym krokiem w kierunku najbliższego zakrętu, poczuła na swoim ramieniu ciężką rękę. Przez parę sekund walczyła ze sobą, by jej nie strącić, ale ostatecznie tylko położyła lewą dłoń na karku akity, która już szykowała się do ataku.
- Spokojnie maleńka, nic się nie dzieje. - Zapewniła ją szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz