Ma krew na rękach. Przynajmniej tak mu się wydaje. Powietrze jest stęchłe i ciężkie i przede wszystkim ciemne, i to przez to ostatnie nie jest w stanie powiedzieć, czy ciepła ciecz na jego skórze to faktycznie krew. Na pewno nie planuje wsadzać palców do ust, nawet jeżeli jakieś dziesięć lat temu zrobiłby to bez zastanowienia.
Coś rusza się w oddali, gdzieś w rogu jego wzroku i sam nie wie, czy idea spotkania się twarzą w twarz ze szczurem (czy czymś innym, bardziej obrzydliwym), czy rosnąca w jego gardle gula zmusza go do ruszenia się z miejsca.
Kręci mu się w głowie. Musiał zasnąć przy stoliku, i to nie w swoim mieszkaniu, bo nie rozpoznaje korytarza, którym przeciska się do łazienki. Przez chwilę w jego głowie pływa nieco przerażona myśl, że jakimś cudem rzucił dwa lata w błoto i uchlał się w pierwszym lepszym barze i boże, co z Bonnie?, kiedy wreszcie patrzy swojemu odbiciu w oczy, dziwnie ostremu w półmroku.
Ciecz na jego rękach to krew, to pewne. W dodatku jego własna, bo ma rozciętą wargę i spuchnięty nos, w zestawie z limo. Dziwniejszą częścią jego wyglądu są piercingi, wszystkie, których pozbył się z pięć lat temu. No i wściekle zielony irokez, opadający na czoło przez wilgoć i coś, co z pewnością było ręką nerwowo ciągnącą za pasma tysiące razy. Po tym, że ma tylko jeden tatuaż na szyi strzela, że jest jakiś 2009.
– Co do cholery? – chociaż otwiera usta, głos nie należy do niego. Ktoś włącza światło w łazience i za jego odbiciem pojawia się druga osoba. Marley mruży oczy i kolejny raz w przeciągu minut jego żołądek robi salta. Obraca się na pięcie tak szybko, że coś przeskakuje mu w kręgosłupie.
– Maddie.
Siostra wygląda tak samo jak te dwadzieścia lat temu, tak samo, jak kiedy odbierała dyplom w szkole, jak machała im z okna akademika. Żywo. Teraz mruży na niego oczy i cholera, czy jego mózg nie mógł zmusić go do odtwarzania lepszego wspomnienia?
– Em. Miałeś spać – Madeleine ziewa obscenicznie, pocierając oczy jak jakaś postać z kreskówki, która jak najbardziej chce pokazać swoje zmęczenie – I wypchać nos gazą. Ale oczywiście się mnie nie słuchasz.
– Teraz śpię – wyrywa się Marleyowi, na co Mads rzuca na niego skrzywione spojrzenie. On odpowiada wzruszeniem ramion. No tak, z jej perspektywy jest pewnie na mocnym haju – To jest wspomnienie. Świadomy sen.
– Tak – parska Maddie, przewracając oczami. To cud, że go nie zignorowała. Pewnie przez to, że wciąż krwawi jej na posadzkę – a ty wcale nie wciągnąłeś pół butelki Prozacu, który tu trzymam.
– Trzymasz leki w komunalnej łazience?
– To moja łazienka, debilu – trzepie go po głowie, jakby to on był tym młodszym z rodzeństwa – ufam moim współlokatorkom. Nie wszyscy są potworami, Em. Przynajmniej poza kółkiem twoich znajomych.
Stoją w ciszy, aż kropla krwi upada z cichym plaśnięciem na kafelki. Marley wyciera ją stopą, co z tego, że ma na sobie białe skarpetki. Madeleine reaguje na to cichym jęknięciem. Znając życie, pożyczył je od niej.
Wszystko jest tak boleśnie normalne i Marley ma ochotę zapaść się w ziemię, oblać głowę zimną wodą, wszystko, żeby wyrwać się z koszmaru. Z drugiej strony nie chce już nigdy się obudzić, zaspokoić jakąś wciąż rozdartą część jego psychiki. Człowiek pomyślałby, że po dwóch latach zostałby tylko cień blizny. Ewidentnie kurwa nie.
Odchrząkuje, pociąga nosem, przez co prawie się krztusi krwią. No tak, dostał w mordę. Za coś.
– Co zrobiłem? – dopiero teraz orientuje się, jak niewygodnie piskliwy jego głos był kiedyś. Jeszcze kilka lat temu.
Mads nie rusza jego nieogarnięcie, wygląda tylko na lekko poirytowaną. W sumie w tamtym okresie bycie jego personalnym kalendarzem wspomnień (o których sam nic nie wiedział) było jej codziennością.
– Jezu, co ty dziś brałeś, że nie pamiętasz? Mieszałeś jakieś gówno? – Maddie nie dostaje odpowiedzi, więc kontynuuje po ostentacyjnym przewróceniu oczami – graliście w Sleazers i jedyny z zespołu zostałeś na aftera. Cholera wie, kiedy i o co poszło, ale znalazłam cię przed klubem z obitą mordą. Mało co kontaktowałeś. Do mnie bliżej stamtąd, więc cię wzięłam.
No tak. To nie był najlepszy okres w jego życiu. Ale tak czy siak, Maddie, przykładna studentka z czystą kartą i stypendium na pierwszym roku prawa, pozwoliła mu przenocować na kanapie. Jemu, punkowi z kontem na minusie, porzuconymi studiami i obitą mordą. Jakaś wredna myśl podpowiada mu, że to przez niego ona sama wpadła w nielegalne błoto. Chociaż to teoretycznie nieprawda.
Zawsze była lepsza od niego. Nawet w koszmarach. Przynajmniej jej ciało nie rozkłada się na jego oczach, co jest dziwnie częstym tematem w tych snach.
– Słuchaj, Mads – sam nie wie, co powiedzieć. Jak ma wytłumaczyć wspomnieniu, że nie istnieje? Że za kilka lat będzie gnić pod ziemią, kiedy on, jakimś chorym cudem wciąż stąpa po ziemi? I do tego jeszcze wychowuje jej dziecko? – Dzięki. Za wszystko. Odwdzięczę się kiedyś, obiecuję.
Madeleine ziewa po raz kolejny, kręci głową, jakby mu nie wierzyła. Jak zwykle.
– Niestety nadal jesteśmy rodzeństwem, czy tego chcę, czy nie. Poza tym raczej nikogo nie zostawiłabym zakrwawionego na ulicy. Dobranoc, Em.
Marley ma ochotę złapać ją za rękę i przytulić, zanim zniknie w korytarzu, powiedzieć, że za nią tęskni, ale powstrzymuje się w ostatniej chwili. I dobrze, bo w tej samej sekundzie coś wybija mu oddech z płuc i budzi się w łóżku, zlany potem.
Ostatecznie przespał jakieś trzy godziny, i to dopiero po wschodzie słońca, więc to Bonnie go obudziła, wyjąc prosto w ucho, że spóźni się na półkolonijne zajęcia. Prawie założył koszulę na lewą stronę, co przelało szalę i Marley zadecydował, że pojadą metrem. Tak o, dla bezpieczeństwa. No i pewnie szybciej.
W drodze powrotnej zahaczył o ulubiony sklep ze starymi płytami i udaje mu się nawet złapać winyl Dead Kennedys i garść starych plakatów, które będzie mógł spokojnie zawiesić w .stringed up., (w dodatku dostał darmową kawę), więc generalnie dzień zapowiadał się całkiem dobrze. Nawet jeżeli poprzednia noc mówiła inaczej.
Pierwsza i ostatnia środowa sesja przeszła szybko - dziewczyna zasnęła na kanapie, więc Marley całe trzy godziny spędził, nucąc pod nosem, bez potrzeby utrzymywania konwersacji. To nieco oczyściło mu umysł i po południu już nawet nie myślał o martwej siostrze rzucającej mu zdegustowane spojrzenie. Ani trochę.
Trzecia kawa pomogła jeszcze bardziej. Na tyle, że przy praktycznie pustym sklepie Marley zamiast siedzenia na telefonie zawieszał te głupie plakaty i segregował kostki w ich pudełkach przy kasie. W ogóle cały dzień nie dotknął telefonu, co uznał za sukces. Próbował dawać Bonnie lepszy przykład w tej sprawie.
Akurat, kiedy wyciągał świeżutkiego Les Paula, żeby wcisnąć go na ich małą wystawę okienną, główne drzwi otworzyły się z westchnieniem zawiasów. Już miał przywitać klienta, kiedy gitara prawie wyślizgnęła mu się z rąk i myśl tak samo szybko zniknęła, jak się pojawiła. Les Paul zsunął się między jego palcami z jękiem strun, zdzierając odrobinę lakieru po wylądowaniu na posadzkę. Marley przeklął pod nosem. Trudno, pójdzie ze zniżką. W najgorszym obrocie spraw palony Gibson dołączy do jego prywatnej kolekcji.
Tak czy siak, wcisnął gitarę na stojak wystawowy - w końcu limitowana edycja to limitowana edycja. Dopiero po podniesieniu się z klęczek zauważył czyjś cień sunący między keyboardami. A tak, klient.
Nie chcąc przeszkadzać, wrócił za ladę, do segregowania kostek. Mimo trzech kaw jego głowa była ewidentnie nadal rozmyta, bo musiało minąć kilka minut, zanim w ciemnej czuprynie kręcącej się wokół gitar rozpoznał Andrew Raina.
Prawie podskoczył w miejscu na jego widok, bo co jak co, ale jedną z największych zalet prowadzenia sklepu byli ludzie, którzy dobrowolnie do niego wracali. Dawało mu to jakąś dziką satysfakcję, że coś w życiu zrobił dobrze, skoro są osoby, które nie podkulają ogona na jego widok. Które potrafią słuchać jego monologów bez ostentacyjnego przewracania oczami. Albo chociaż cenią muzyczną radę i dobrą zniżkę.
Tym bardziej że Andrew dogadzał Marleyowi, pozwalał mu trajkotać, nawet chętnie odpowiadał. Głównie przez to w głowie Marleya został dość szybko zaszufladkowany jako przyjaciel. Fakt, że przychodził do .stringed up. był swoistym bonusem.
Andrew stoi przy ścianie z gitarami akustycznymi, zapatrzony w drewno i struny, jakby był gotowy pożreć je, jeśli tylko zbliży się o krok. Więc to właśnie mówi Marley, podchodząc bliżej. Bez żadnego dzień dobry albo jak się masz, bo dla takiej osoby, jak Marley, zwykłe powitania są zbędne. Nudne.
– Słuchaj, jeżeli nie stać cię na gitarę, albo coś, zawsze możesz wynająć. Prowadzimy wypożyczalnię krótkoterminową. Głównie dla ludzi, którzy chcą wypróbować różne modele, zanim podejmą decyzję – krzyżuje ręce na piersi, opierając się o najbliższą ścianę. Prawie zrzuca jedną z gitar głową, bo oczywiście, ale ta w ostatniej chwili przestaje się kiwać – Ale zawsze mogę zrobić wyjątek. Z klawiszem jeszcze łatwiej, bo wystarczy, że przyniesiesz sobie słuchawki. I pyk, możesz grać tutaj i nikt nie słyszy.
Andrew uśmiecha się łagodnie, rzuca okiem na gitary, by spuścić wzrok. Jeżeli uśmiech mógłby być opisany jako kulturalny, czy uprzejmy, Marley bez zawahania tak by go nazwał.
– Nigdy nie miałem okazji się nauczyć, niestety.
– Aaa, to nie problem – macha ręką Marley, odbijając się od ściany, kilka strun z pobliskich modeli wydaje z siebie głuchy brzdęk – mamy książki. Są tutoriale za darmo na internecie. Na gitarze wystarczy nauczyć się trzech akordów, i już, możesz szpanować połową popularnych piosenek.
Dla demonstracji ściąga jeden z najbliższych modeli i opiera kolano o wzmacniacz. W ferworze zapomina nawet sprawdzić, czy gitara w ogóle stroi, ale na szczęście nie jest tragicznie.
– O, tu jest C – brzdęk, nawet płynny – Tu G, tu F – ten ostatni wychodzi nieco mniej imponująco, bo palec, który miał pokrywać wszystkie sześć strun, pokrył tylko pięć. Mimo wszystko Andrew nie wygląda na przerażonego obrotem spraw, więc nie może być aż tak źle. Marley odstawia gitarę na wieszak, klepie błyszczący mahoń pudła.
– Bułka z masłem. Serio, nie ma co się bać. Każdy może się nauczyć. To jest jak… jazda na rowerze. Nie, chyba nie to znaczy to powiedzenie – Marley mruży oczy, drapiąc się po brodzie – Poza tym nigdy nie byłem dobry na rowerze. To jest jak, nie wiem, jazda na snowboardzie? Wiadomo, początki są bolesne, ale dość szybko się łapie podstawy. A potem już z górki.
– Wyglądasz jak ktoś, kto jeździ na snowboardzie – Andrew uśmiecha się, wciąż jakby nieco pohamowanie, jakby nie był stuprocentowo pewien, czy żart podejdzie Marleyowi. Ten parska śmiechem, ma wrażenie, że zdecydowanie zbyt głośnym na taki dowcip, ale hej, cokolwiek pomoże Andrew bardziej się otworzyć.
– Biorę to jako komplement – Marley puszcza oko, pociąga nosem, czuje nadmiar energii. Oho, trzecia kawa. Świetnie, że kofeina zaczęła działać dopiero godzinę później – Ale serio, każdy może się nauczyć. Każdy może cię nauczyć. Nawet ja.
I to chyba najgorszy pomysł, jaki zaproponował jego impulsywny mózg. Bo Marley jest przeciwieństwem dobrego nauczyciela. Sam nie wie przez większość czasu, co robi, szczególnie grając. Bonnie próbowała go namówić, żeby pokazał jej kilka akordów na ukulele, ale i ona szybko się poddała, bo Marley nie potrafił wytłumaczyć pozycji inaczej niż “no po prostu tak jest”. O klawiszach już lepiej nie wspominać.
Mimo wszystko Marley uśmiecha się, próbuje wyglądać, jakby właśnie nie wypluł z siebie najgłupszej rzeczy na świecie. Ma tylko nadzieję, że Andrew potraktuje to jako żart, a nie poważną propozycję. Nawet jeśli wzrok, którym Andrew śledzi instrumenty podczas swoich regularnych wizyt jest na tyle nostalgiczny i zgaszony, że Marley zrobiłby wszystko, byleby tylko wyciągnąć go z dołu. Nawet nauczyłby instrumentu.
W sumie ufundowanie kawy byłoby lepszym i prostszym pomysłem, ale Marley nigdy nie należał do osób wybierających prostsze drogi. Przynajmniej nie z własnej woli.
Andrew?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz