Przesiedziawszy na ławce około kwadransa, trochę przymarzł, więc zdecydował się gdzieś ruszyć. Wbrew zdrowemu rozsądkowi nie poszedł jednak prosto do domu. Zamiast tego skierował się w kierunku skrytki położonej w podłodze starego, nieco się rozwalającego budynku nieopodal Richmond Park, w której niedługo po tym, gdy osiadł na stałe w Londynie w tajemnicy przed wszystkimi umieścił swoją ukochaną altówkę. Po alkoholu nagle wzięło go na koncertowanie. Co z tego, że powoli zaczął zapadać już zmrok, skoro w jego duszy grała muzyka ? Przecież wcześniej bywał w tej okolicy wielokrotnie, więc znał doskonale każdy tutejszy zaułek i wiedział czego mniej więcej powinien się spodziewać po mieszkańcach.
A gdyby coś poszło nie tak, zawsze mógł skorzystać z awaryjnej drogi jaką stanowiły gałęzie drzew (po których jako chłopak wychowany w gęstej dżungli przemieszczał się niczym mała małpka) lub, w najgorszym razie, kanały (których otwarcie wbrew pozorom nie stanowiło dużej filozofii). Zresztą miejscowe dzieciaki zasługiwały na wysłuchanie krótkiego koncertu przed zaśnięciem i znalezienie małego zawiniątka z domowej roboty pomarańczowo-czekoladowymi ciastkami pozostawionego na parapecie tuż po obudzeniu.
Sam właściwie nie wiedział ile dokładnie czasu spędził pociągając smyczkiem po strunach. W każdym razie do mieszkania wrócił dopiero około północy, co oczywiście nie mogło ujść uwadze Chicy, która czekała na niego przy drzwiach wejściowych nerwowo miętoląc w rękach kuchenną ścierkę.
- Gdzieś Ty się do cholery tyle włóczył ?! - Zaatakowała go od progu. - I w dodatku znowu piłeś ! - Puściła mokry materiał w ruch.
- Fakt, ale to nie dlatego jestem tak późno. Po prostu miałem kolejny atak. - Wyznał jej część prawdy, jednocześnie ściągając kurtkę i uciekając w kierunku schodów prowadzących na górę, by szmata nie dosięgnęła go po raz wtóry.
***
Następnego dnia jak zwykle obudził się pod wpływem nęcących zapachów dochodzących z kuchni, które zawsze jakimś cudem umiały przebić się nawet przez okropny smród terpentyny na stałe goszczący w należącym do niego pokoju. Jego opiekunka najwidoczniej już wstała i właśnie przygotowywała śniadanie. Czyżby ensaimadas? Jeśli faktycznie tak było, musiała mu przebaczyć wczorajsze wybryki. Gdyby było inaczej, z pewnością zamiast tak słodkiego powitania, zaserwowałaby mu co najwyżej jajecznicę. I to do samodzielnego zrobienia.
- Tylko nie myśl sobie, że całkowicie Ci odpuściłam. - Ostrzegła, stawiając przed nim wciąż parujące wypieki. - W ramach pokuty pomożesz mi teraz w przygotowaniu kawiarni do otwarcia i posprzątasz ją po zamknięciu. - Oświadczyła, doskonale wiedząc jak pracochłonne jest pierwsze z tych zadań. Ostatecznie Bajo las estrellas nie należało do najmniejszych lokali. Nic więc chyba dziwnego, że dopiero prawie trzy godziny po zjedzonym posiłku znalazł wreszcie czas na spokojne przespacerowanie się z dawno czekającymi na ten moment psami. Korzystając z ich ochrony, postanowił odwiedzić te zakątki miasta, które owszem, tchnęły wspaniałą artystyczną atmosferą, ale w których w normalnych warunkach łatwo było stracić głowę. I to dosłownie. Na całe szczęście jedno warknięcie dumnie kroczącego u jego nogi mastiffa wystarczyło, by każdemu rzezimieszkowi odechciało się jakichkolwiek zaczepek (choć kilkuletnie szkraby nadal dość chętnie wyciągały rączki do drugiego futrzaka). Swoją drogą był chyba jedyną osobą, która pchała się tam z własnej, nieprzymuszonej woli, co rzecz jasna miało sporo plusów. W tym na przykład ten, że nawet członkowie mafii starali się omijać owe strony szerokim łukiem. A to pozwalało mu choć na chwilę zapomnieć, że niedawno sam wstąpił do jednej z nich. Przynajmniej do czasu, gdy nie musiał ich opuścić. Wtedy jego codzienna walka o życie zaczynała się od początku. A jednak nie spodziewał się, że tego dnia ktokolwiek postanowi się o niego upomnieć. A już w szczególności, że wykorzysta do tego celu dokładnie tego samego osobnika, na którego natknął się zeszłej doby w barze. I to w dodatku w chwili, w której będzie się tego najmniej spodziewał. Bo, powiedzcie szczerze, który człowiek potrafiłby przewidzieć, że jego zwykła przechadzka z futrzakami przestanie być aż taka zwykła zaledwie kilka przecznic przed budynkiem, w którym mieszka ? Raczej mało kto z nas zakłada taki scenariusz. A jednak niedługo po tym, gdy na horyzoncie zaczęła mu majaczyć charakterystyczna sylwetka London Eye, najpierw poczuł jak wiecznie czujna Artemis napina swoją smycz, wyraźnie przygotowując się do obrony, a parę sekund później jakby spod ziemi wyrósł przed nim zakapturzony mężczyzna. Dobrą chwilę zajęło mu rozpoznanie z kim ma właściwie do czynienia. Znacznie krócej natomiast dojście do wniosku, że tym razem raczej nie będzie chodzić o zwykłą pogawędkę. Zdradzało to kilka subtelnych szczegółów w jego zachowaniu, które tak często obserwował u zwierząt żyjących na Wyspach.
- Dobra. Wiem, że coś się święci, więc wal od razu. - Mówiąc to nieco skrócił suce sznurek. Druga najwidoczniej jeszcze nie załapała o co chodzi, toteż nadal zgodnie ze swoim zwyczajem wolała zająć się uważnym obwąchiwaniem kieszeni całkowicie nowego dla niej człowieka. A nóż ma tam ukrytego coś ciekawego i zechce się podzielić ?
< Rhys ? >
764 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz