Anrai stał na parkingu pod komisariatem, wzrokiem odprowadzał oddalający się samochód Sumiere dopóki nie zniknął on z jego pola widzenia. Wsunął ręce do kieszeni, wziął nieco głębszy wdech.
Szczerze nie spodziewał się, że tak szybko z zaledwie jednego szczura i palca rozwinie się taka sprawa. Obstawiał trochę coś mniejszego... wróć, po prostu tak chciał. Mógł jednak przyznać (bez bicia), że nie przypuszczał takiego, hm, zamieszania się La Delli w ten cały bajzel. Wydawało się, że kobieta już wcześniej nad tym pracowała. Robiła wrażenie jakby wiedziała, o co mniej więcej chodziło. Anrai miał nadzieję, że to coś z poprzedniej pracy i ona najzwyczajniej w świecie kontynuowała, bo tak szczerze mówiąc tracił do niej zaufanie – a nie darzył jej zbyt dużym od początku.
Odwrócił się, podniósł wzrok na wejście na komendę. Wtem szybkim krokiem ruszył w jego stronę.
Wieczór już jakiś czas temu się rozpoczął, lecz nie było specjalnie późno. Część policjantów jeszcze nie skończyła swojej pracy, a niektórzy to pewnie ciągnęli nadgodziny. Anrai co prawda mógł iść do domu, ale postanowił kogoś odwiedzić: trochę z nim porozmawiać, coś w pośredni sposób zaproponować. A nuż pojawi się potencjał do interesujących rzeczy.
Szedł korytarzem, aż ujrzał poszukiwane przez niego drzwi. Bez najmniejszego wahania złapał za klamkę, pchnął.
Siedzący przy jednym z biurek mężczyzna od razu podniósł wzrok znad komputera, w którym najprawdopodobniej coś przeglądał. Spojrzał na De Veena, uniósł brwi w wyraźnym zaskoczeniu, lecz wtem zmarszczył je w oznace podirytowania.
– Czego chcesz? – wycedził.
– Jakie ciepłe powitanie – powiedział spokojnie Anrai. – Jak przystało na Clintona.
Detektyw nie skomentował tej wypowiedzi. Popatrzył na monitor, mówiąc:
– Jeśli przyszedłeś mi truć dupę to radzę ci wykorzystać swój czas w lepszy sposób.
– Na to zawsze znajdę porę. – Usiadł na krześle obok, wyciągnął komórkę. – Dlatego tu jestem.
Clinton wcale nie był zadowolony. Coś szybko poklikał na komputerze, po czym zgarnął jakąś teczkę z boku na środek swojego biurka, w ten sposób wskazując, że zamierza wychodzić. Wziął ją pod pachę, wstał.
Anrai nawet na niego nie spoglądał. Układając kafelki z francuskimi wyrazami dla zielonej sowy kręcił się na krześle raz w prawo, raz w lewo.
– Niby jeden szczur, jeden palec i jeden nóż, a taka gruba sprawa.
Clinton zatrzymał się na wpół kroku, popatrzył na De Veena.
– Niech zgadnę, ktoś umarł? – odparł głosem przesiąkniętym sarkazmem.
– I to niejedna osoba! – zawołał tamten, choć nie brzmiał na szczególnie podekscytowanego.
Chciał coś jeszcze dodać, lecz niespodziewanie (zależy dla kogo) Clinton podszedł do niego i stojąc nad nim w całej swej ponurej okazałości niesamowicie podejrzliwym tonem zapytał:
– Skąd to wiesz?
– Ptaszek mi wyćwierkał – palnął Anrai. – Nie ten. – Pokazał zieloną sowę na ekranie swojej komórki.
– De Veen.
– No co? Ciężko zdradzić dokładne źródło mojej nowo nabytej wiedzy. Aczkolwiek mogę powiedzieć, że jak się postarasz to będę musiał cię pochwalić za twoje podejrzenia. Oczywiście nie te odnoszące się do mnie – dodał.
Postanowił nie wykładać wszystkiego na tacy, ponieważ, cóż, przede wszystkim nie na tym polegała zabawa. Drugą kwestią była niechęć do ewentualnych nieprzyjemnych konsekwencji. Jeśli powie dokładnie, co i jak to gdyby coś poszło źle, wina spadłaby na niego. A tak obroni się kartą, że on przecież nic konkretnego nie zdradził. Miał nawet świadka.
Wykonał pełny obrót na krześle, ukradkiem spojrzał przelotnie stojącą kawałek dalej kobietę, która udając, że nie podsłuchuje rozmowy parzyła sobie kawę.
– Musisz zawsze się bawić w zagadki? – usłyszał.
Podniósł głowę, popatrzył na spoglądającego na niego z góry Clintona.
– Morderca nie przychodzi na komisariat z ogłoszeniem, że to on zabił – odparł lekko. – Najczęściej.
Wyszedł z Duolingo, schował komórkę do kieszeni. Powoli wstał, nogą zasunął za sobą krzesło.
– Jesteś detektywem, Clinton, powinieneś się domyślić, o co mi chodzi. Zresztą, masz ten swój nawyk do okropnego podejrzewania wszystkich, weź go w końcu jakoś pożytecznie wykorzystaj. Połącz kropki.
Odwrócił się na pięcie i bez niepotrzebnego pożegnania wyszedł z pomieszczenia.
Tak, zrobił to. Tak, Będzie grał na dwa fronty. Ale nie tak typowo, że będzie się tu obu stronom podlizywał. W zasadzie to nie miał nawet w planie być jakoś specjalnie przydatny. Clinton w ogóle nie chciałby od niego pomocy. To znaczy, Anrai dobrze wiedział, że nawet ktoś taki jak Ben Clinton nie pogardziłby współpracą z geniuszem, jakim był De Veen, ale mężczyzna nigdy by się do tego nie przyznał. Ego, duma, cokolwiek.
Wyszedł na parking, wsiadł do swojego auta. Nim jednak włożył kluczyk do stacyjki, wyciągnął z kieszeni komórkę. Otworzył galerię, sprawdził zdjęcia, które wykonał ukradkiem na wycieczce z Sumiere. Ciekawe, czy zrobi z nich jakiś pożytek. Mógłby, ale chyba musiałby je udostępnić anonimowo, a wtedy nie miałyby one tak dużej kryminalnej wartości.
No dobra, może jeszcze coś innego znajdzie. Choć szczerze powiedziawszy nie chciał się zbyt głęboko mieszać we sprawunki La Delli. Gdyby się okazało, że ukrywa ona jakieś niespecjalnie pozytywne sekrety, możliwe, że Anrai również dostałby po łbie. A tego, jak wiadomo, najlepiej uniknąć. Ryzyko nie jest złe, ale Devil zdecydowanie wolał mieć rzeczy pod kontrolą.
Na razie niech Clinton wszcznie śledztwo. Nikt nie będzie bardzo się czepiał, a Anrai by sobie ładnie z boku obserwował obrót spraw – oby był on ciekawy.
Włożył kluczyk do stacyjki, odpalił silnik. Zapiąwszy pasy wyjechał z parkingu i skierował się w stronę swojego mieszkania.
Sumiere?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz