wtorek, 28 września 2021

Od Lwa CD Brooklynne

 Wokoło Lwa grała piękna symfonia głośnych wydechów. Ciemną trasę na przedmieściach brytyjskiej stolicy oświetlały reflektory sportowych samochodów, wokół których przechadzał się Lew w towarzystwie dymu papierosowego. Wszędobylski gwar kierowców i fanów motoryzacji wcale mu nie przeszkadzały, dodawały temu miejscu niezwykłego klimatu. Zbliżała się północ. 

- Uczestnicy na linie startu! Zbliża się godzina startu! - krzyknął Lew, składając dłonie w kształt tuby i przykładając je do ust, by lepiej było go słyszeć. 

Gwar się uciszył, ludzie skupili się na uczestnikach wyścigu i ich samochodach. Przed autami pojawiła się skąpo ubrana dziewczyna, piękna brunetka wyciągnęła w górę ręce z czarno-białymi chorągiewkami w dłoniach. Miała już się zamachnąć, ale gdzieś w oddali rozległ się głośny krzyk: 

- KURWA! PSY! - oznajmił lekko przerażony głos. 

Serce Lwa zabiło szybciej. Właśnie takich sytuacji nienawidził, gdy coś poszło nie po jego myśli i gdy nie miał wiele czasu na namysł. Wskoczył do jednego z aut zawodników wyścigu. 

- Ja pierdolę, jedź! Na co czekasz?! - podniósł głos Lew, a kierowca docisnął gaz do podłogi.

Szybkość auta wcisnęła Lwa w siedzenie, ale nie było to dla niego niczym nowym. Jego niespokojny wzrok  wędrował cały czas po lusterkach, upewniając się, że nie gonią ich radiowozy. Byli czyści. 

- Chyba im uciekliśmy... - wysapał Lew, gdy jego szofer wjeżdżał do Londynu. - Jestem Karo, dzięki za podwózkę, mogę ci za to zaproponować szluga. - dodał po chwili, wyciągając z kieszeni bluzy paczkę papierosów i zapalniczkę. 

Mężczyzna siedzący za kółkiem przystał na propozycje szachisty i chwilę później oboje napawali się papierosowym dymem. Po dłuższej chwili i nieco krótszej konwersacji, Lew uznał, że nie może dłużej wykorzystywać łaski swojego nowego kolegi i kazał mu go wysadzić gdzieś na pobliskich przystanku autobusowym. 

Lew nie wiedział, gdzie się znajduje. To z pewnością nie była jego dzielnica, błąkał się po ulicach Londynu, jakby był tu pierwszy raz. Włóczył się tak przez chwilę, dopóki nieopodal usłyszał pusty dźwięk uderzenia. Uniósł wzrok znad ekranu telefonu. Widział trzech ludzi. Tylko dwóch żywych. Wydał z siebie niezidentyfikowany dźwięk, zamurowało go. Oprawcy leżącego na ziemi policjanta mieli samochód, Lew nie miał szans na ucieczkę, musiał improwizować. Zaczął się zbliżać, dziewczyna naprzeciwko niego zacisnęła dłoń na metalowym łomie, którym przed chwilą zamordowała funkcjonariusza. I wtedy go olśniło. Stał przed członkami Carrein. Przed nim stała niejaka Brooklynne Ekwador-Russo. Narzeczona wysoko postawionego mafioza z Carrein. Nie poznał jej towarzysza siedzącego w aucie, ale nie było mu to, jak na razie potrzebne.

- Dzięki Bogu... - powiedział sam do siebie, ale w taki sposób, że usłyszała do także tamta dwójka ludzi. - Myślałem, że już mnie zajebiecie, jakie szczęście, że jesteście z Carrein.

- Jaką mogę mieć pewność, że nie kłamiesz? Daj mi choć jeden powód, żeby ci nie przyłożyć, jak jemu. - odpowiedziała Brooklynne.

- No dobra. Twoim narzeczonym jest jakiś tam Trevor... albo Travis! Około dwa tygodnie temu widziałem was na jednym z wyścigów, które organizowałem, co całkiem mnie zdziwiło. - powiedział, a później zwrócił się do chłopaka siedzącego w aucie. - A ciebie nie znam, ale możemy się poznać. 

Zaufali mu, choć "zaufali" to spore wyolbrzymienie. Po prostu mu uwierzyli. 

- A więc... Jak wam mija wieczór? - zapytał Lew, spoglądając na ciało policjanta leżącego na ziemi, a z auta wydostał się odór nie do zniesienia, najpewniej drugiego ciała. 

- Ale kurwa śmieszne, pomożesz nam mi z tym psem, czy dłużej się będziesz nad nim modlić?! - warknęła w stronę Lwa dziewczyna, a ten zrozumiał, że nie jest ona w humorze do żartów. 

- Mam jakikolwiek inny wybór? Jak odwrócę się na pięcie i pójdę to przypierdolisz mi tym łomem, poza tym nawet nie wiem gdzie jestem. - odrzekł chłopak. 

Zabrali się do pracy, razem z drugim mężczyzną (jak później się dowiedział, ma on na imię Rhys) upchnęli zwłoki mundurowego do bagażnika. Lew usadowił się na tylnej kanapie samochodu, zaraz obok łopaty i worka sody kaustycznej. Na cmentarz dojechali jakieś 15 minut później. Z auta wpierw wyszła Brooklynne, by sprawdzić czy przypadkiem gdzieś nie kręcą się ludzie - było pusto. Wybrali, jak najbardziej oddalone od bramy wejściowej, by nie rzucać się w oczy. Szybko zabrali się do roboty, próbując wykopać mogiłę dla dwóch trupów, którzy czekali na nich w samochodzie. 

*** 

Kopanie tego grobu syzyfową pracą. Zbliżała się trzecia, a oni nie byli nawet w połowie. Kopali Lew i Rhys, na zmianę, Brooklynne nadzorowała pracę, jak prawdziwy kierownik. 

- Chujowo wam idzie - zauważyła dziewczyna. 

- Chcesz nam pomóc? - zaironizował Rhys.

Brook przytaknęła na propozycje, wyrywając mu łopatę z dłoni. Szło jej... zatrważająco dobrze. Na pewno lepiej niż chłopakom. Udało się jej to skończyć w jakieś dwie godziny, wpakowali ciała do dziury i zakopali. 

- Wyjątkowo zajebiście ci poszło - zauważył Lew.

- A co ty myślałeś? - odwarknęła dziewczyna.

Chwilę się przekomarzali, ale tą dyskusję przerwało im stukanie obcasem o chodnik. Wzrok całej trójki zwrócił się ku bramie cmentarza, w której pojawiła się postać kobiety.

- Myślicie, że to też członek Carrein, czy teraz serio mamy przejebane? - zapytał szachista.


<Natalie?>

788 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz