Nie sądziłam, że kastracja może potrwać tylko kilka chwil, zawsze myślałam, że to długi i skomplikowany zabieg. Pan Harper jednym strzałem pozbawił Johna przyrodzenia, prawdopodobnie nieodwracalnie - chociaż nie wiem, nie miałam czasu się bliżej przyglądać. Dlaczego Harper uratował mnie przed nimi? Nie lubi się dzielić, to na pewno to. Musiałby znaleźć kogoś innego, gdybym złapała jakąś chorobę weneryczną.
Weszliśmy do mieszkania, on bez słowa poszedł do swojego gabinetu. Chciałam go zapytać, co mogę zrobić, jak pomóc - do gabinetu nie wolno mi jednak wejść. Zaczekam.
Zerwałam się z kanapy i dopadłam do gabinetu, zatrzymując jednak swoją dłoń centymetry od drzwi. Przełknęłam ślinę.
- Nie stój tak przed wejściem, tylko powiedz, czego chcesz - usłyszałam jego stłumiony głos.
- Ja...martwię się, że zrobił sobie pan krzywdę - powiedziałam spokojnym tonem.
- Ty się lepiej martw tym, co nam zrobią jego znajomi - zaskoczyło mnie to, jak wyraźnie usłyszałam to zdanie.
Drzwi od gabinetu bezgłośnie i niespodziewanie się otworzyły, stanęłam oko w oko z moim gospodarzem. Musiałam zadrzeć nieco głowę, żeby na niego spojrzeć. Miał przekrzywiony krawat, potargane włosy, zaczerwienione policzki i ogień w oczach. Robiąc krok naprzód, zmusił mnie do cofnięcia się, zamknął za sobą drzwi do zakazanego pokoju i złapał mnie dłońmi za ramiona. Albo mi się wydawało, albo po jego twarzy przebiegł grymas bólu. Szedł przed siebie, nie spuszczając ze mnie swoich dłoni i wzroku. W końcu rzucił mnie lekkim pchnięciem na kanapę, zielona sukienka, w którą wciąż byłam ubrana, nie pozostawiała wiele dla wyobraźni. Nawet nie musiałby mnie rozbierać, gdyby chciał.
- Zdejmij bieliznę, nie chcę jej porwać - warknął cicho.
Gdy się nawet nie poruszyłam, agresywnie złapał mnie prawą ręką za udo i odsunął je od drugiego. Teraz byłam pewna, że skrzywił się z bólu.
- Nie - powiedziałam stanowczo, spojrzałam na mnie najpierw zdezorientowany, a po chwili jeszcze bardziej wściekły.
- Co to znaczy "nie"?
- Jest pan ranny - wyślizgnęłam mu się i wstałam, kierując swoje kroki do aneksu kuchennego.
Szukanie apteczki nie zajęło mi długo, była w pierwszej szufladzie, którą otworzyłam. Zaczęłam rozwijać bandaż, spoglądając na niego znacząco. Ku mojemu zdziwieniu nie skomentował tego jakkolwiek, tylko podszedł do mnie i potulnie wystawił pęczniejącą i zmieniającą już kolory dłoń. Kliknęłam przycisk "just ice" na jego lodówce, a po chwili z otworu wyleciały dwie kostki lodu. Przyłożyłam mu je delikatnie do dłoni, zręcznie zawijając bandaż tak, by się na niej trzymały. Przez cały ten czas patrzył gdzieś w dal, unikając mojego wzroku, nie okazując żądnej oznaki cierpienia czy dyskomfortu. Wściekłość, którą uzewnętrznił wcześniej, zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Dziękuję... - skierował swój pytający wzrok na mnie
- Może być Emiliya - powiedziałam, nie przerywając swojej pracy
- Mów mi Vincent. Oczywiście tylko, gdy jesteśmy sami.
Parapet był w kolorze ciemnego, czarnego marmuru, linie przypominające błyskawice były białe i takie...wyraźne?
- Ej, wszystko okej? - Vincent znajdował się nagle nie obok mnie, a przy parapecie, w który musiałam się wpatrywać parę dłuższych chwil.
W rękach miałam nóż, którym wcześniej odcięłam bandaż od rolki. Z małego palca sączyła mi się krew.
Cholera, znowu odpłynęłam. Myślałam, że mam to pod kontrolą, ale odstawienie leków na te parę dni musiało w końcu dać o sobie znać.
- Zagapiłam się - powiedziałam, chowając resztki zestawu opatrunkowego do apteczki, przy okazji wyjęłam sobie malutki plaster na mój skaleczony palec.
Reszta wieczoru upłynęła mi bardzo wolno, generalnie to nudziłam się okropnie, siedząc w pokoju. Nie zjadłam dziś wiele, ale nawet nie byłam głodna. Moje myśli zaprzątało to, że znów nieświadomie robię sobie krzywdę. Mój umysł kieruje ciałem wbrew mojej woli, chcąc mnie zabić. Gdy zrobiłam to pierwszy raz, tam w klinice, przywiązali mnie do łóżka na niemal cały dzień, robiąc ze mnie niezdolną do samodzielnego życia kalekę. To było okropne, gdy pielęgniarz mnie karmił i rozlewał zupę na mojej koszuli. A potem robił ze mną coś innego.
Koło godziny 22 z radością oddałam się Morfeuszowi w objęcia. Przyszło mi jednak tego pożałować: koszmar, który śniłam, wydawał się tak realny, że obudziłam się z krzykiem i zlana potem. Nagle coś mnie oślepiło, światło w pokoju zostało zapalone. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do światła, co trwało dosłownie sekundy, zauważyłam Harpera w drzwiach. Z pistoletem w ręku.
- Co się stało? - rozglądał się po pokoju, szukając zagrożenia.
- Miałam zły sen.
- Zły sen? - spojrzał na mnie sceptycznie, ale opuścił broń - Brzmiałaś, jakby cię obdzierano ze skóry.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc milczałam. Nie miałam ochoty dzielić się z nim tym, co mi się śniło.
- Co jest z tobą dzisiaj? Czy...John coś ci zrobił? - zapytał, a ja pokręciłam przecząco głową.
Podszedł do mnie w dwóch susach, dotknął dłonią mojego czoła. Przymknęłam oczy, bo poczułam przyjemne zimno.
- Jesteś cholernie rozpalona - mruknął, siadając obok mnie na łóżku.
- Tobie tylko jedno w głowie - rzuciłam mu karcące spojrzenie spod rzęs.
Rzeczywiście, czułam się nieco dziwne. Nawet jeśli jestem chora, bycie chorą pod opieką osoby o takich oczach, takie...
- Takie piękne oczy - westchnęłam, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że powiedziałam to na głos.
Prychnął śmiechem, ale natychmiast przestał, gdy niemal zwaliłam się na niego. Byłam tak cholernie zmęczona.
- Jesteś na coś uczulona? Cholera, powinienem był przejrzeć twoje akta - popchnął mnie lekko i położył mnie z powrotem do łóżka.
- Nie... - powiedziałam cicho, ale już go nie było.
Może zasnęłam, a może nie. W każdym razie - po sekundzie był znów obok mnie, tym razem siedząc na fotelu zapewne przyniesionym z salonu.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że powinnaś brać leki? Rozum postradałaś?
- W sumie to tak - wydało mi się to cholernie zabawne, spojrzałam na sufit, nie mogąc znieść jego poważnego wyrazu twarzy i zaczęłam się śmiać.
Przyniósł mi okład na czoło, a nawet jakąś zupę. Ciekawe, czy sam to ugotował. Obudziłam się znów popołudniu, co określiłam po położeniu słońca wysoko na niebie. Słońce w Anglii, podobno rzadka rzecz, a ja tak lubię słońce...
Na stoliku nocnym leżały trzy pudełka - tabletki antykoncepcyjne, psychotropy i uspokajające. Zażyłam po jednej z nich, kodując w głowie, by jutro wziąć je mniej więcej o tej samej porze. Może to lekkie placebo, ale od razu poczułam się lepiej. Postanowiłam wyjść z łóżka, pan Harper jest zapewne zły, że tak długo w nim leżałam.
[Vicek?]
1005 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz