środa, 21 września 2022

Od Marleya CD Andrew

 – Ja będę kapitanem, okej? – zadeklarowała Bonnie od razu po wejściu do mieszkania. Chociaż sformułowała wypowiedź jak pytanie, ani trochę tak nie brzmiało. Bardziej jak rozkaz.
Marley rzucił jej jedno z bardziej pseudogroźnych spojrzeń, przez co Bonnie powtórzyła pytanie. Tym razem z grzecznym proszę i czy mogę. Uczenie ośmiolatki manier wydawało się coraz trudniejszym zadaniem z dnia na dzień. Tym bardziej po maratonie Piratów z Karaibów sprzed tygodnia, z którego Bonnie ewidentnie wyciągnęła nowy pomysł na życie.
– Kapitanem kuchni? Przepisu? – Marley wyciągnął zakupy na stół, rozkładając wszystkie warzywa w równej linii. Bonnie zdążyła wdrapać się na blat i wywijając nogami w powietrzu, zaczęła segregować pozostałą część zakupów, tę, którą sama wcisnęła do koszyka kiedy Marley niby nie patrzył.
– Tak. Brzmi fajniej niż szef. Piraci przecież też mieli kucharzy.
– Czyli to czyni mnie twoim kucharzem? –
Marley zmrużył oczy, na co Bonnie wyszczerzyła dziurawy uśmiech. Uderzała nogami w szafkę pod blatem rytmicznie, sztućce w środku grzechotały.
– Tak. Zostałeś zabrany z królewskiego statku jako zakładnik. Musisz się mnie słuchać, bo inaczej zostaniesz rzucony do morza, na pastwę rekinów!
Marley wydał z siebie okrzyk, próbując wyglądać na najbardziej przerażonego, jak się da.
– O nie, tylko nie rekiny! Wszystko, tylko nie rekiny!
Bonnie zachichotała głośno, chowając twarz za opakowaniem płatków.
–  Musisz pozwolić mi wybrać muzykę! I talerze, na których będziemy jeść.
Marley wyprostował kręgosłup i zasalutował. Bonnie, zachwycona, odwzajemniła gest z poważną miną, którą utrzymała jakieś dwie sekundy, zanim parsknęła śmiechem.
– Aj, aj kapitanie! 
 
Problem zaczął się już przy drugim kroku przepisu. Andrew wytłumaczył wszystko w dość banalny sposób, tak, żeby nawet ktoś taki jak Marley (ze swoim żałośnie niskim poziomem logicznego myślenia) mógł zrozumieć. Krojenie warzyw i wrzucenie ich na patelnie nie było trudne, co to, to nie. Ale przyprawy? Tutaj sprawa się komplikowała.
– Dodać sól – wyrecytowała Bonnie, machając młynkami do pieprzu i soli jak marakasami. W połączeniu z Bowiem lecącym w tle wyglądała, jakby słoń nadepnął jej na ucho. Wcale nie jak prawie-córka muzyka.
Z dnia na dzień słowo „córka” coraz mniej przyprawiało go o zawroty głowy i mdłości. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Bycie za pan brat z nieujarzmioną wyobraźnią nie szło w parze z wychowywaniem nie swojego dzieciaka. Bo Bonnie nie jest jego. Nigdy nie była, nigdy nie będzie. Madeleine już nie żyje, nie może jej odebrać kolejnej rzeczy. Nawet jeśli okradałby jedynie wspomnienia.
– Dodać sól – powtórzył tępo Marley, kiedy Bons wcisnęła mu sól w rękę. Ile soli? Łyżkę? Pół łyżki? Szczyptę? Co w ogóle oznacza szczypta tak przy okazji?
Bonnie mruga w jego stronę oczekująco (musiał się zamyślić), więc Marley robi to, co w ostatniej godzinie opracował do perfekcji - pisze do Andrew.

– Uuuuughto jedyny dźwięk, który z siebie wydaje, odczytując wiadomość od Raina. No tak, wyczuć, należy mu się. Bonnie rzuca mu zaciekawione spojrzenie, ale szybko wraca do tańczenia z przyprawami, jakby chciała udawać niezainteresowanie. No tak, przecież dorośli są nuu-uudni.
W odpowiedzi wysyła Andrew hahaha i, po namyśle, trzy emoji środkowych palców. Po chwili dopiero orientuje się, że może wyjść na chama, wiec wysyła jeszcze jedną, (żart).
Dodaje tę głupią szczyptę soli (cokolwiek to znaczy), modląc się do czegokolwiek, żeby to nie było o szczyptę za dużo, albo za mało.
Kolejne punkty przepisu przebiegają podobnie. Marley jest zbyt zaangażowany dodawaniem poprawnych ilości składników, żeby martwić się, czy jest najbardziej upierdliwą osobą na świecie dla Andrew. Więc wysyła mu pytanie o praktycznie każdą rzecz, której nie jest stuprocentowo pewien. Nigdy nie był dobry w kurczeniu swojej osobowości na rzecz innych, więc raczej ustawia sobie postawę, że jak Rain będzie go miał dosyć, to będzie miał go dosyć. I tyle. Za dużo czasu żył w cieniu innych, układając swój każdy ruch pod ich wygodę.
Bonnie szerokim zamachnięciem się zrzuca z blatu kilka plasterków cukinii. Będzie nierówno. I tyle z tego precyzyjnego wykonywania przepisu.
– Daj Garnkowi – Marley rzuca przez ramię, robiąc zdjęcie warzywom. Przepis mówił coś o plasterkach grubości 5 milimetrów. Prawie wyciągnął linijkę, ale uznał, że wyjdzie na debila, jeżeli ta złapie się na fotografii.
Jeszcze przed chwilą wysłał Andrew zdjęcie sosu, bo chociaż miał się podobno gotować pięć minut lub więcej, już po trzech wyglądał jak niezbyt apetyczna papka. Nie po to ominął niemowlęcy okres Bonnie, żeby teraz paprać się z gerberkami. Mimo wszystko Rain napisał, że sos wygląda okej, że nawet nie musi wyglądać okej, bo przecież będzie przykryty plastrami warzyw, i cholera, jak Marley mógł o tym zapomnieć? To przecież chyba najbardziej kluczowa część całego tego ratatouille. A on prawie ją ominął.
Po chwili majstrowania z warzywami na desce do krojenia, żeby dobrze złapać ich grubość na zdjęciu, robi je i wysyła do Andrew.

takie są ok?

nie są za grube?

ani za chude?

nie chcę żeby się spaliły albo coś

Takie są dobre

Wystarczy je ułożyć od krawędzi do środka, po kole

– Mała, bojowe zadanie –
Marley próbuje przekrzyczeć Rebel Rebel, które leci już piąty raz, w dodatku na maksymalnej głośności, bo z jakiegoś powodu Bonnie ma na punkcie piosenki obsesję. Nawet ktoś tak głuchy jak on potrafi rozpoznać ilość decybeli, która zdecydowanie nie jest zdrowa dla ucha ośmiolatki. Jak tylko umyje ręce, ściszy muzykę.
Bonnie siedzi po turecku przy terrarium Garnka, wkładając palce w dziury siatki w rytm muzyki, śpiewając głośno. Marley musi podejść do niej, żeby w ogóle przypomniała sobie o tym, co mieli robić. Po drodze udaje mu się ściszyć system muzyczny, na szczęście.
– Mała – Marley powtarza, stukając ją w ramię. Bonnie obraca głowę o prawie sto osiemdziesiąt stopni z rozkojarzonym spojrzeniem i wygląda przez to jak jakiś dziecięcy duch z pierwszego lepszego horroru. Samara, ale tym razem nie biała, i z krótszymi włosami. No i mniej przerażająca, mimo wszystko.
– Dałam Garnkowi. Ale śpi. Rzuciłam przy misce – odparowuje dumnie, jakby jej odpowiedź była jakkolwiek bliska temu, co Marley od niej chciał.
– Bons, twój ratatouille. Musimy go skończyć.
Bonnie natychmiastowo zrywa się na nogi z piskiem. Zanim Marley ma szansę powiedzieć cokolwiek, ośmiolatka jest już przy kuchennym blacie, wciskając głowę do naczynia żaroodpornego. Podskakuje i jest duża szansa, że jak tak dalej będzie robić, to naprawdę wpadnie twarzą prosto w sos. Albo zmoczy włosy. Marleyowi naprawdę nie uśmiecha się spędzanie kolejnych godzin na ich drobiazgowej pielęgnacji.
– Co mam zrobić, mów! Chcę pomóc! – skanduje Bonnie, ciągnąc go za rękaw, jak tylko podchodzi wystarczająco blisko.
– Bojowe zadanie, kapitanie – powtarza, przesuwając deskę z pociętymi warzywami w jej stronę – Musisz ułożyć te plasterki. Od zewnątrz do wewnątrz.
Dla demonstracji kładzie kilka kawałków, ale Bonnie nie pozwala położyć mu drugiego pomidora, przepycha się tak, że nie ma dostępu do blatu. W ogóle.
– Wiem, wiem, jak w filmie! Wiem, jak to zrobić.
Marley zostaje praktycznie wypchnięty z kuchni, więc jedyne co mu zostaje, to obserwowanie z bezpiecznej odległości to, jak Bonnie tworzy swoje dzieło. A, i pisanie z Andrew. Trochę jednostronne, bo ten pewnie pracuje (albo po prostu nie odpisuje od razu, nie wszyscy są tak nachalni, jak ty, przypomina mu mózg), ale zawsze coś.

hej wiem że to już mówiłem ale

serio ratujesz mi dupę

jeszcze raz dzięki za wszystko

coś ci wiszę za to

kawa? herbata? wino?


Zanim Marleyowi udaje się wyklepać kolejną wiadomość, mieszkanie wypełnia podekscytowany pisk.
– Marley patrz, patrz, skończyłam!
Faktycznie, Bonnie ułożyła plasterki w całkiem równą spiralę, nawet ustawiła warzywa tak, żeby wymieniały się kolorami. W niektórych miejscach.
– Bons, zarąbiście – mała rzuca mu chmurne spojrzenie. A tak, przecież odgrywali szopkę. Wykonuje salut w jej stronę – Znaczy się, zacna robota kapitanie.
– Tak jest, szczurze lądowy! – odszczekuje Bonnie z szerokim uśmiechem – To, co teraz?
– Teraz wsadzamy to do piekarnika. I czekamy godzinę.
Marley bierze naczynie żaroodporne w ręce i już otwiera piekarnik nogą, kiedy Bonnie nagle krzyczy.
– Czekaj!
– Hę?
– Czekaj! –
powtarza, przysuwając się bliżej (zdążyła się odsunąć, jak Marley ją nauczył. Z dala od piekarnika, szczególnie nagrzanego. Przynajmniej czasami go słucha) – robiłeś zdjęcia, tego też musisz! Przed pieczeniem i potem po!
A, czyli wyczuła nosem, że nie bez powodu Marley siedział pół procesu gotowania z nosem w telefonie. Fakt, nie używał go zbyt często, szczególnie nie przy Bonnie, więc w sumie nie dziwota, że zauważyła zmianę.
– Mądrze, kapitanie – kiwa głową Marley. Widzi w oczach Bonnie formujące się pytanie, jakby była niezwykle ciekawa, czemu właściwie robił wszystkiemu zdjęcia, ale głupio było jej się zapytać. Mimo to, zamiast tłumaczenia się ośmiolatce, bez kolejnego słowa robi zdjęcie warzywnej spirali i wysyła je do Andrew. Ratatouille ląduje w piekarniku, a Bonnie wyciąga planszówkę, jednogłośnie decydując, że tak właśnie spędzą kolejną godzinę.
Zanim Marley zostaje wciągnięty w długowieczną kampanię Monopolu, czy Wilków i Owiec, udaje mu się wysłać ostatnie wiadomości do Andrew. Żeby nie było, że wysłał zdjęcie bez powodu. Jeszcze Rain pomyśli, że Marley nie wie, jak działa piekarnik. Przybliżając fotografię, orientuje się, że złapał rozmazaną dłoń Bonnie wiszącą tuż przy naczyniu, z jej multum kolorowych, błyszczących bransoletek. No tak, w końcu to ona ułożyła warzywa.

niezła robota jak na ośmiolatkę co

w sensie ułożenie tych plastrów w kółko

wszystko inne robiłem ja obiecuje

nie martw się nie pozwoliłem Bonnie gotować sosu

ani zbliżyć się do piekarnika

(Bonnie to ta ośmiolatka jakby co)

wyślę progres za godzinę!! z gotowcem

Ostatecznie ratatouille wychodzi całkiem nieźle. Przynajmniej z wyglądu. Bonnie praktycznie wibruje w miejscu, kiedy Marley nakłada jej porcję. Mimo to, z wręcz niepodobną do niej ostrożnością zanosi talerz (dla siebie wybrała głęboki ze wzorami kwiatów. Marleyowi wcisnęła jeden z mniejszych z Hello Kitty na samym środku) na stół. Jakby miała w rękach złoto.
Kiedy tylko znika za rogiem, Marley wyciąga telefon i robi sobie zdjęcie z pozostałym w naczyniu ratatouille. Bo gdyby robił sobie selfie przy Bonnie, to ta chyba by go wyśmiała. Na pewno wyzwała od staruchów, albo coś. Zdjęcie jest rozmazane i wydać na nim głównie bałagan na blacie i formę z parującym wciąż ratatouille. Marley przypomina trochę ducha, tym bardziej że złapał tylko pół twarzy. Ale widać, że to on, że szczerzy się do kamery. I widać kciuk, który wyciągnął w górę.

MISJA ZAKOŃCZONA SUKCESEM!!!!

jeszcze raz dzięki za wszystko serio :P


Muszą minąć trzy dni, żeby Bonnie przestała trajkotać o ratatouille i piratach. Sama potrawa starcza im na jakieś dwa, i chociaż internet bąkał coś o tym, że ratatouille najlepiej smakuje na świeżo, ten odgrzewany w mikrofali też jest niczego sobie. Nawet na zimno Marley opycha się nim na zapleczu, między sesjami. Nie zapomina wspomnieć o tym Andrew, oczywiście. Że jego przepis był na tyle dobry, że Bonnie pochwaliła się nim przed całymi półkoloniami i teraz pewnie zmęczone matki połowy londyńskich dzieci musiały przeżywać to samo, co Marley.

Andrew nie blokuje numeru Marleya, co ten uznaje za jednoznaczne pozwolenie na spam. Przynajmniej trochę odciąży Sheenę, która do teraz musiała przetrwać każdą najgłupszą informację, którą Marley musiał się podzielić z kimś. A że nie miał nikogo oprócz Sheeny, wszystko wysyłał jej.
Teraz ma też Andrew. Więc wysyła mu zdjęcie graffiti, które go rozśmieszyło kiedy mijał pierwszy lepszy zaułek, anegdotę z pracy, kiedy to niechcący zaczął gadać z jakimś dzieciakiem o paleniu trawy, a jej mama stała tuż obok, chcąc tylko kupić zeszyt do nut, (prawie zdzieliła go po głowie tym zeszytem, ale ostatecznie zapłaciła. Zagroziła, że już nie wrócą do sklepu, ale nastolatka pomachała mu na odchodnym, więc znając życie, pewnie wrócą); zdjęcie małego puchatego psa, bo ktoś wyprowadzał go na spacer w wózku dla dziecka. Psa. W wózku.
I Andrew nawet odpowiada, co jest chyba najbardziej satysfakcjonujące w całej tej sprawie. Bo równie dobrze mógłby go ignorować, ale nie, odpowiada. Nie ważne, czy z grzeczności, czy serio chce mu się spędzać czas, wymieniając SMS-y.
Andrew wydaje się dobrą, zdrową, bezpieczną opcją na dorosłą przyjaźń, decyduje wtedy Marley. Ktoś ze stabilnym dochodem, ktoś, kto nie siedzi po kolana w nielegalnym gównie, z którego Marley musiałby go kiedyś hipotetycznie wyciągać, przy okazji wykolejając swoje własne życie. Egoizm egoizmem, ale jak już ktoś stał się przyjacielem Marleya, to ten potrafiłby odciąć sobie rękę, jakby naszła taka potrzeba. Lojalny piesek.
Może dlatego Dave pozwolił sobie wtedy pomóc. Bo wiedział, że wyjdzie z tego na górze, że Marley wypali się, chcąc mu pomóc. Wypalił siebie i wszystkich wokół. Mugshot Deathbed mogło istnieć bez Marleya, ale Marley nie potrafił istnieć bez Mugshot Deathbed. I Dave pewnie dobrze o tym wiedział, nawet jeżeli miał tylko pół szarej komórki, skoro jako wokalista całkiem znanego zespołu postanowił handlować bronią. Którą potem ktoś przyłożył mu do głowy. Której pocisk potem wylądował w boku Marleya. Lojalny piesek. Kiedyś. Te czasy minęły. Przynajmniej Marley ma taką nadzieję.
Ale Andrew, a raczej znajomość z nim, zapowiada się, no… normalnie. Jak znajomość dwójki gości po trzydziestce powinna się zapowiadać. Ktoś, z kim może pogadać o pogodzie, ponarzekać na to, jak żałosny jest pop, który puszczają w radiu, debatować, które mleko roślinne jest najlepsze. Ktoś, kto nie musi znać go od podszewki. Ktoś, kto nie zorganizowałby interwencji, bo wiedział, ile tabletek Marley powinien wziąć, a ile tak naprawdę połknął. Ktoś, kto nie spędziłby dwóch tygodni przy jego boku, bo nie miał nikogo innego do pomocy przy pooperacyjnej rehabilitacji. Sheena zasługuje na chwilę odpoczynku od niego. Kocha ją jak nic, ona jego też, ale to chyba niezdrowe mieć jednego przyjaciela będąc po trzydziestce. Jakiś horoskop na pewno zdiagnozowałby go jako osobnika z nierównym sufitem.
Powinien przestać rzucać się na głęboką wodę z każdą rzeczą, którą robi, przyjaźniami włącznie. Ale gdyby nie to, nie miałby ani .stringed up., ani .tattoomb., ani Bonnie. Pewnie też paru blizn, ale to inna sprawa. Może już nie lojalny piesek, ale rekin też do niego nie pasuje. Foka? Foki chyba nurkują głęboko. I są zwierzętami stadnymi. Ergo, przyjaźń z Andrew.
– Mugs, klientka przyszła – głos jednej z tatuażystek wyrywa go z zamyślenia. Musi wyglądać na zdziwionego, bo ta marszczy brwi. Dawno tyle nie myślał. Chyba łeb mu paruje.

Środa przychodzi szybko. To dziwne, nagle świerzbić i oczekiwać środka tygodnia, ale Marley spotkał się z Sheeną w poniedziałek i ta nawet pozwoliła mu wyciągnąć piec w jej garażu (Sheena ma garaż. Ma dom na przedmieściach Londynu i garaż i starszych sąsiadów, którzy przynoszą jej domowy chleb. Sheena jest młodsza od niego, a ma bardziej poukładane życie) i zmielić aż dwie kostki grając ich stare hity. Sama nawet usiadła za perkusją. Jak za starych dobrych czasów. Może jednak jego znajomość z Andrew nie jest stuprocentowo normalna, skoro wraca do nawyków sprzed piętnastu lat.
Andrew musiał przyjść równo o czasie (albo przed), bo gdy Marley wparowuje do sklepu, ten już kręci się między keyboardami.
– Sorry, sesja się opóźniła – udaje mu się wydyszeć, kiedy łapie pierwszą lepszą gitarę z pobliskiej ściany. Czuje wciąż w palcach wibracje maszyny, jakby to jemu tatuaż został pod skórą, a nie klientowi. Struny jęczą żałośnie, gdy Marley klepie gryf. Miał w planach wyciągnąć którąś z elektrycznych, może chociaż pół-akustyka, żeby oswoić Andrew z ideą grania, no… głośniej. Pewniej. Ale czas spłynął mu między palcami i nie zdążył ściągnąć żadnej gitary z mieszkania. Co dopiero znaleźć działający, nieopakowany w folię piec. Gdzieś rzucił swojego starego, obklejonego nalepkami Marshalla, ale cholera wie, gdzie leży. Duży wzmacniacz nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Marley powinien ogarnąć sklep.
Andrew rzuca mu miły uśmiech.
– Nie ma problemu.
Ustawiają się jak co tydzień, na stołkach w rogu sklepu, tak, że Marley dobrze widzi główne drzwi, gdyby jakiś świeży klient przypałętał się z pytaniem, czy dwoma. Andrew wyciąga swoją gitarę i dostraja ją w ciszy, Marley palcuje kilka arpeggiów, rozgrzewając palce. Kiedyś potrafił ciągnąć solowe riffy bez przygotowania, teraz skurcze łapią go, jak tylko nie rozrusza mięśni. Jak jakiegoś seniora na emeryturze. Mimo to wciąż ma wrażenie, że ledwo co skończył dwudziestkę, i Dorosłość przez duże D jest tylko mgłą na horyzoncie. Na szczęście Bonnie ma jeszcze daleko do tego stanu.
– Wiem, że powtarzam się jak jakaś zdarta płyta, ale serio dzięki za ten przepis i w ogóle. Um–
W ostatniej chwili gryzie się w język, za jego oczami pojawia się wielki czerwony znak. Bo to miała być prosta, normalna przyjaźń, a Marley już chciał wyciągnąć całe swoje życie prywatne na światło dzienne. Przed chwilą sam pluł na siebie za rzucanie się na głęboką wodę.
Z drugiej strony Bonnie jest praktycznie przyszyta do niego bokiem, jak nie fizycznie, to mentalnie, bo tyle o niej gada. No i Andrew już poznał jej imię. Normalne przyjaźnie ludzi po trzydziestce zawierają pewnie ich rodziny. A jak nie, to powinny. Marley ma tylko nadzieje, że nie wystraszy Andrew na tyle, żeby chciał urwać z nim znajomość. Chociaż, jeżeli miałby być szczery, na to już chyba za późno.
Andrew otwiera usta i Marley mógłby się założyć o sporą sumę, że powiedziałby „nie ma za co” albo coś w tym stylu, więc odzywa się pierwszy.
– Bonnie to córka mojej siostry – kładzie łokcie na boku pudła i kręci kciukami, jak zwykle, kiedy jego ciało potrzebuje jakoś zużyć nerwową energię. Andrew kiwa głową powoli, słucha, czeka na dalszą część wytłumaczenia – mojej siostry, która nie żyje. Więc ja jestem jej, no. Legalnym opiekunem. Czy coś.
Andrew wydaje z siebie westchnięcie, jakby był gotowy powiedzieć jedną z typowych formułek pokroju “współczuję”, czy “przykro mi”, ale nie robi nic takiego. Marley mruga kilka razy, bo to dziwnie miłe i niecodzienne, i jakoś mu tak lżej. Zakłada kosmyki wpadające mu w oczy za uszy - kolejny nerwowy ruch.
– Wiem, że nie wyglądam, nie zachowuję się jak ktoś, kto od dwóch lat opiekuje się dzieciakiem na pełny etat. Ale… zależy mi na niej, nie będę ukrywać. Chyba czasem nawet za bardzo. Zawsze tak było, siostra mnie za to nienawidziła, że ją tak rozpieszczałem – parska śmiechem, krzywiąc się w uśmiechu, bo może i Madeleine nęka go w koszmarach, ale opowiadanie o niej nie boli aż tak bardzo, jak przewidywał. Wręcz przeciwnie, jakby spuszczał powietrze z napełnionego ołowiem balonu, który trzymał między żebrami – w każdym razie stracenie obojga rodziców w wieku sześciu lat pierdoli trochę psychikę, domyślam się. Więc staram się, żeby ze mną żyło się jej jak najlepiej. Nawet jak przez to muszę udawać, że wiem, jak robi się jebane ratatouille.
Andrew odpowiada mu pocieszającym uśmiechem, i .stringed up. wypełnia cisza. Nie głucha, ani ciężka. Taka naturalna, spokojna, pozwalająca na wzięcie głębszego oddechu i uspokojenie myśli. Odpowiednia.
Marley odchrząkuje, klaszcze. Nie musi udawać, że jest mu lżej, bo naprawdę jest mu okej z dzieleniem się tym z Andrew.
– No, to gramy – przeskakuje krzywymi akordami po przebiegu z American Idiot, dogrywa melodię z głowy, trzymając się harmonii, bo za cholerę nie pamięta, czy w oryginale był jakikolwiek sensowny riff. To przypomina mu o rozmowie o teorii sprzed tygodnia – O, obczaiłeś ten kanał?
Andrew rzuca mu przepraszające spojrzenie, marszczy brwi niepewnie. Dobra, trudno, nic się nie stało–
– Nie wysłałeś mi go.
A. To ma sens. Marley ma ochotę walnąć głową w pudło gitary i zrobiłby to, gdyby nie fakt, że to świeżutki Epiphone, którego wystawił niecałe trzy dni temu. Powinien ściągnąć swoją Gośkę z mieszkania, jak na ostatniej lekcji z Andrew. Stara gitara to gitara, którą można manewrować. I walnąć w nią głową, jak tego potrzeba.
– Szlag. Cholera. Przepraszam, chciałbym powiedzieć, że jestem tak w chuj zajechany, że nie miałem głowy na to – drapie się po głowie, próbując chociaż udawać, że totalnie nie zapomniał o całym tym linku pięć sekund po tym, jak sam to zaproponował tydzień wcześniej – ale po prostu wypadło mi z głowy. Dużo rzeczy mi wypada z głowy non stop, nie wiem, czemu nie zapisałem tego, albo nie wysłałem od razu, debil ze mnie. Nieważne, teraz to zrobię. Żeby nie było.
Wyciąga telefon z kieszeni tak nagłym ruchem, że gitara prawie spada mu z kolan. Andrew w ostatniej chwili łapie ją za główkę, pochylając się nisko. Marley rzuca mu wdzięczny uśmiech. Faktycznie szybko znajduje kanał, o którym wspomniał, i wysyła link Rainowi. 
Rzuca telefon pod nogi i poprawia gitarę na kolanach, tak, żeby już się nie zsunęła. Jeszcze raz uśmiecha się w jak najbardziej dziękujący-i-przepraszający-na-raz sposób do Andrew.
– No, bingo, gotowe. Jeszcze raz sorki. Odwdzięczę się, obiecuję.

Andrew?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz