poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Od Killiana CD Maxwella

Spojrzałem na niego niepewnie, ale nieznajomy obdarzył mnie tylko sztucznym uśmiechem. Odwrócił się, jednak po przejściu kilku kroków zatrzymał się i spojrzał na mnie przez ramie.
- No dalej, idziesz? Co to za pomoc w schronisku, która nawet karmy nie pomoże przenieść. - prychnął.
- Tak, już idę. - pokręciłem tylko głową ruszając za nim.
W końcu trzeba wykonać zadanie, po za tym istnieją tylko dwa rozwiązania: albo ma dużo małych paczek karmy, albo mniej tych wielkich worków. Spokojnie szedłem za nim, ledwo mogąc go dogonić: mimo, że nie był o wiele wyższy od mnie jego chód był tak energiczny, że by się z nim wyrównać musiałbym zacząć biec. Przeszliśmy przez psiarnię i ominęliśmy biuro kierując się na niewielki parking przed całym tym kompleksem. Właściwie parking to dużo powiedziane był to po prostu zwykły betonowy, w miarę wyrównany plac. Mijaliśmy samochody, aż w końcu prawie na samym końcu placu, mężczyzna zatrzymał się przy czarnym aucie wyróżniającym się wielkością na tle pozostałych zaparkowanych w pobliżu pojazdów. Wyjął z kieszeni kluczyki by otworzyć drzwi bagażnika.

Gdy tylko się uchyliły jęknąłem cicho przerażony. Bagażnik pojazdu, aż po dach wypełniony był ogromnymi 25-kilogramowymi workami suchej psiej karmy. Trzeba było się wtedy jednak zamknąć i nie zaczynać z niego kpić... Spojrzałem na bruneta i jeszcze bardziej przestraszyłem się widząc cień chorej satysfakcji jaki przebiegł po jego twarzy, gdy zobaczył moją reakcję. Dobra... - uspokajałem się w myślach - nie takie rzeczy się robiło. Co to dla mnie przeniesienia kilku dużych worków z karmą. Jestem facetem tak? Dam radę! Chwyciłem jeden worek i z trudem przesunąłem go by złapać go stabilnie obiema rękoma. Tiffany miała rację mówiąc, że powinienem zacząć korzystać z siłowni. Żałowałem, że nie posłuchałem jej i w oczach wyobraźni widziałem jakby się teraz ze mnie śmiała. Jednakże sport... zawsze był moją piętą achillesową. Czy na zajęciach w szkole, czy na studiach czy gdy sam czegoś próbowałem. Wychodziłem bardziej uszkodzony niż przeciętny człowiek. Podnoszenie ciężarków (bo ciężarami nie było można tego nazwać) upuść sobie na nogę. Hantle? Zabezpieczenie spada, żeliwne talerze spadają, a twoja stopa znów cierpi. Jednym w miarę bezpiecznym sprzętem na siłowni był dla mnie póki co rowerek, choć ciekawi mnie kiedy i on zrobi zamach na moją osobę.

Brunet zaśmiał się widząc moją minę przy trzymaniu worka po czym bez trudu... złapał dwa worki. Dwa pieprzone 25-kilogramowe worki karmy i jeszcze bez trudu przymknął bagażnik tego Mercedesa. Trzeba chyba mieć jakieś nadludzkie moce by to zrobić. Odwróciłem się i zacząłem iść w stronę schroniska, żałowałem, że magazyn karmy był jeszcze spory kawałem za głównym biurem. Idąc pokracznie zacząłem odczuwać mój kręgosłup: i ja i on wyklinaliśmy w tym momencie naszego cudownego darczyńcę. Dla innych? Osoba o wielkim sercu przekazująca tak pokaźną ilość karmy na dobry cel. Dla mnie? Brutal, sadysta, patrzący z przyjemnością na moje cierpienie.
-
Co tak wolno? - dogryzał idąc za mną, na co odpowiedziałem tylko przewróceniem oczami, którego nie mógł widzieć, gdyż znajdował się za mną.
Nie miałem ochoty się do niego odzywać więcej niż to konieczne bo właśnie dostawałem nauczkę na własnych błędach - mowa srebrem, milczenie złotem, co nie? No właśnie kurde zorientowałem się do czego to przysłowie nawiązuje. Albo po prostu on nie toleruje małych uszczypliwości w niego skierowanych. Może ma jakiś uraz albo coś? Nieważne, w każdym razie powoli stawiałem krok za krokiem modląc się w duchu bym to przeżył. Sprzątanie boksów, gdzie trzeba się dużo schylać jest okej, wyprowadzanie psów - nie każdy się niespodziewanie wyrywa, ale przy dźwiganiu worków z karmą miałem małe umiernanko. Nie przywykłem do tego, może za jakiś czas bym się wyrobił, ale w soboty i niedziele mało kto porywa się na tak duże gesty, a jeśli już to raczej wysyłani są do tego bardziej krzepcy pracownicy. Zupełnie nie wiem czemu mnie lub koleżanki pomijano w takich zadaniach.
W końcu zrzuciłem worek w małym budyneczku, przeciągnąłem się słysząc, że coś w plecach mi strzeliło i odetchnąłem z ulgą.
-
Jeszcze tylko 27 worków. - oznajmił brązowowłosy. - Trochę nam to zajmie.

[...]

Gdy ja przeniosłem sześć kolejnych worków mój towarzysz zdążył przenieść ich osiemnaście. Ja ledwo trzymałem się na nogach, a ten skurczybyk z łatwością nosił po 50 kg i kursował częściej niż ja. Jak? W połowie drogi z kolejną paczką już chyba ledwo wlokłem nogami, gdyż poczułem nagle jak ktoś zdejmuje mi ciężar z barków. Sprawca pogłębienia się mojej skoliozy przyjął trzeci worek.
-
Już ledwo idziesz. Zresztą czego się spodziewałem po takim patyku. - cedził zirytowany idąc obładowany karmą. Widać było, że dodatkowy worek sprawił mu lekki problem, ale i tak dawał sobie radę lepiej niż ja z jedną sztuką.
-
Dziękuję... - zmieszałem się lekko, musiałem wypaść w jego oczach na jakiegoś niedojdę, ale cóż, zdarza się i tak.
Ledwie doszliśmy do magazynu, gdy obok pojawiła się Maggi.
- Widziałam jak nosicie, Ian, nie pomyślałeś by wziąć taczkę? Byłyby wam trochę lżej. - widząc moją minę kierowniczka zaśmiała się głośno. Zupełnie o tym nie pomyślałem i dźwigałem to wszystko jak jakiś palant.
- Chcieliśmy sobie zrobić taki mały trening.
- odparł brunet z uśmiechem.
- Rozumiem, Ianowi taki trening się na pewno przyda.
- kobieta obdarzyła go uśmiechem, a ja pomyślałem sobie czy naprawdę każdy musi mieć teraz ze mnie ubaw. Kierowniczka po chwili zwróciła się do mnie. - Muszę jechać z kilkoma osobami bo dostaliśmy zgłoszenie o kilku błąkających się przy ulicy psach, tak więc skategoryzuj ten dar i zajmij się papierkami z tym związaniami.
Odwróciłem się by zamknąć magazynek i przekręcając klucz w drzwiach rzuciłem do nieznajomego:
- Pójdziemy do biura, muszę otrzymać twoją parafkę. Po za tym... może zdecydujesz się opatrzyć swoje dłonie...

<Max? <3>

 

910 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz