- Schronisko żyje głównie dzięki naszym wspaniałym
darczyńcom. – dodałem po chwili gdy odłożył apteczkę na biurku.
- A środki od miasta? – mężczyzna spojrzał na mnie znad
swojej dłoni.
- Miasto zawsze ma inne inwestycje do dofinansowywania. Coś
idzie na schronisko, oczywiście, ale bardziej to cele bardziej PR-owe niż
faktyczne dawanie nam oparcia. Wiesz.. wszystko to kropla w morzu potrzeb. – stanąłem
obok naszego prehistorycznego zwierzęcia AKA ogromnej laserowej drukarki. –
Czasami też ludzie chcę pomóc, ale ta pomoc nie jest dobra. Na stronie
schroniska mamy wypisane co można przynosić, a czego prosilibyśmy nam nie dawać.
Plastikowe miski, poduszki z pierzem, stare ubranie, to powtarza się notorycznie.
Dlatego doceniamy takie osoby jak ty… które nie utrudniają nam pracy bardziej
niż to konieczne.
W tej chwili kilka kartek zostało wyplutych z drukarki wylatując na podłogę. Nie zauważyłem, że nie wysunąłem tacy wyjściowej przez co teraz wydrukowane kartki opadły na drewniane deski, którymi wyłożone było biuro. Zmarszczyłem brwi wzdychając cicho, co jeszcze dziś mi się złego przydarzy. Z tej beznadziei wyrwał mnie śmiech siedzącego przy biurku ciemnowłosego.
- Bardzo śmieszne… - mruknąłem nachylając się by zebrać wydruki, a ku mojemu zdziwieniu mięśniak zdecydował się mi pomóc.
Tak więc razem zbieraliśmy porozrzucane kopie i gdy wszystko było już ogarnięte podał mi to co udało mu się uzbierać. Nie chciałem patrzeć na niego więc burknąłem cicho „Dziękuję” odbierając mały plik. Wiedziałem, że gdybym zdecydował się popatrzeć na jego twarz znalazłbym tam wyłącznie rozbawienie, ale trzeba było mu przyznać, że miał rację śmiejąc się ze mnie. W końcu chyba mało kto jest taką gapą, prawda? Oczywiście, że jeśli ktoś ma zrobić wrażenie ogarniętego, to nigdy nie będziesz ty Killian – rzuciłem do siebie w myślach i usiadłem za biurkiem porządkując strony wydrukowanych dokumentów. Kiedy w końcu skończyłem przebrałem kartki rozchylając je na stronie na której powinienem otrzymać podpis i razem z długopisem podsunąłem je w kierunku mojego dzisiejszego oprawcy (mój kręgosłup dawał o sobie znać co raz bardziej, jeśli jutro zwlokę się z łóżka będzie to prawdziwy cud). Ten nie czekając na wskazówki chwycił długopis, a ja mogłem znów przyjrzeć się jego poobijanym kostkom. Ciekawiło mnie co się stało, że miał pozdzierane obie dłonie. Może pracował? Może coś trenuje… na pewno coś trenuje – odpowiedziałem sobie w myślach przenosząc wzrok z jego dłoni na ręce gdzie mięśnie były widoczne bardzo dobrze, jednak pokręciłem lekko głową i postanowiłem wrócić do obserwacji nieszczęsnych kostek. Czułem odrobinę ulgi wiedząc, że zaopiekował się nimi odpowiednio. Z tego połowicznego letargu wyswobodziłem się dopiero widząc jak podsuwa mi pod nos dokumenty. Pod pozorem sprawdzenia czy wszystkie podpisy się zgadzają nie okiełznałem pokusy dokładnego przyjrzenia się jego danym. Maxwell McKain – głosiło nazwisko zapisane niebieskim tuszem, schludnym pochyłym charakterem pisma. Jak na faceta i do tego takiego mięśniaka, trzeba było przyznać, że jego umiejętności kaligraficzne były w mojej opinii godne podziwu, moje pismo przypominało bazgroły, za co często byłem goniony, ale nie byłem typem osoby sporządzającej notatki w sposób staranny.
- Jeśli to wszystko… – odezwał się Maxwell wstając z krzesła.
- Tak wszystko się zgadza. – poderwałem się błyskawicznie z miejsca. – Dziękujemy Panu za tak hojny dar i za spacer z Hadesem. – uśmiechnąłem się do niego.
- Cóż, przyjemność po mojej stronie. – odparł grzecznościowo. Chwytając za klamkę odwrócił się jeszcze. – Do zobaczenia.
Wyszedł z pomieszczenia zostawiając mnie samego. Chwilę stałem w miejscu jednak ruszyłem z powrotem do biurka by odłożyć podpisane papiery w odpowiednie miejsce. Mimo, że oboje nie sprawiliśmy pewnie na sobie zbyt dobrego pierwszego wrażenia coś w mojej głowie kazało mi analizować spotkanie z nim. Może przez niezwykle niebieskie oczy na które zwróciłem uwagę w pierwszej chwili? Może przez dogryzanie mi w ramach odpłaty za moje zachowanie? Może przez to, że gdybym spotkał go na ulicy nie pomyślałbym, że to gość pomagający w schronisku? Maxwell McKain wydawał mi się dość ciekawą postacią, jednak sam nie wiedziałem dlaczego. Zwykle mijam ludzi i nie oddzielam ich od tłumu płynąc z prądem i gdybym go nie spotkał w takich okolicznościach na pewno też nie zwróciłby na siebie mojej uwagi. Jeszcze wykonany przez niego gest na końcu. Do zobaczenia… skoro pojawia się tutaj w tygodniu to raczej małe jest prawdopodobieństwo byśmy na siebie wpadli. Cóż, rozwiałem te myśli w swojej głowie, w końcu było to spotkanie jak każde inne. Kolejny człowiek czynu tak potrzebny do normalnego funkcjonowania tego szczytnego przybytku.
Upewniając się, że zostawiłem po sobie porządek wyszedłem z biura wracając do moich pozostałych obowiązków. Posprzątanie klatek i wyjście z kilkoma psami zajęło mi prawie kolejne 3 godziny, ale na szczęście reszta mojej dzisiejszej grupy spisała się doskonale i pomagała dokończyć mi mój dzisiejszy przydział – wspaniali ludzie, choć śmieli się ze mnie gdy widzieli jak noszę te worki. Cóż. Opinia słabeusza będzie się za mną ciągnąć chyba już zawsze – ale czy nie taki właśnie byłem?
Następnego dnia musiałem rano pomóc Tiffany z jakimiś szafkami w jej nowym mieszkaniu więc w schronisku zjawiłem się później niż zwykle ponieważ dopiero około piętnastej. Na recepcji Katy poprosiła mnie bym zaniósł jakieś dokumenty do biura Maggie, więc bez zbędnego gadania udałem się tam. Kierowniczka siedziała na biurku i przeglądała jakieś papiery, spojrzała na mnie zza szkieł okularów w grubej ciemnej oprawie i uśmiechnęła się na mój widok.
- No dzień dobry Ian. Dużo cię rano ominęło. – rzuciła z przekąsem. – Nie wiem jak do tego doszło, ale Marie nie zamknęła kociarni i mięliśmy masowe wyławianie kotów, które poukrywały się po korytarzykach i gabinetach tej części kliniki.
- Mówisz, że tym razem wysłalibyście mnie na śmierć?
- No cóż, każdego taryfa ulgowa w końcu musi minąć prawda? Każde ręce do pomocy są cenne. – kierowniczka zaśmiała się cicho, po czym energicznie podniosła się z swojego miejsca.
– Po za tym Ian, spójrz na to.
Podeszła do półki na której jeszcze 24 godziny temu znajdowała się stara wręcz archaiczna drukarka. Dziś znajdowało się tutaj nowe urządzenie, które – sądząc po leżących kablach – nie zostało jeszcze podłączone.
- No proszę, nowe cacko. – zaśmiałem się patrząc na sprzęt. – W końcu zdecydowaliście się to wymienić?
- Właściwie to... pewien uroczy chłopak, opiekun Hadesa, przytachał to tu kilka godzin temu. – obwieściła z nieukrywaną dumą. – To chyba jeden z najhojniejszych dawców...
Zaśmiałem się cicho i pokręciłem głową. Maxwell... działał szybciej niż podejrzewałem, wczoraj rozmawiałem z nim na ten temat, a dziś proszę – jeszcze bardziej wkupił się w łaski szefowej.
- Gościu jest niemożliwy. Tyle kilogramów karmy wczoraj, dziś drukarka, co jutro? Firmowy samochód?
- A wiesz, że bym się nie obraziła? – kobieta zaśmiała się głośno. – Skoro miałby możliwość.
- Maggie! – pokręciłem głową próbując opanować śmiech. – Nie można tak wykorzystywać ludzi!
- Jeśli chcą być wykorzystywani to czemu nie? – otarła łzę rozbawienia, która pojawiła się w kąciku jej oka. – Tak na poważnie to ten gościu dużo tu pomaga i przyciąga spojrzenia damskiego personelu.
Nie tylko damskiego…
- To chyba dobrze, zawsze lepiej mieć kogoś takiego po swojej stronie niż przeciwko. Gdy ma się finanse i możliwości...
Reszta mojej dniówki minęła raczej spokojnie i bezproblemowo, tak samo jak niedziela i poniedziałek, który był typowym dniem na uczelni. Dopiero we wtorek kilku znajomych namówiło mnie by po zajęciach wyskoczyć na jakiegoś drinka lub piwko… może kilka. W końcu studencki wtorek, zniżki i takie inne pierdoły. Pić w środku tygodnia gdy następnego dnia ma się na rano zajęcia? Fantastyczny pomysł – oczywiście, że w to wchodzę.
Niestety problemem było, że w wtorek kończyliśmy dopiero o 17 więc na podbój londyńskich klubów ruszyliśmy od razu po zajęciach. Zwiedziliśmy kilka z naszych ulubionych miejscówek i trzymając się w czwórkę podchmieleni lekko po raz trzeci zmienialiśmy miejscówkę naszego alkoholowego ekscesu. Przechodząc ulicą zobaczyłem opartą o ścianę przy następnym naszym celu jakąś postać. Pewnie gdybym brał udział w dyskusji z znajomymi olałbym to, jednak wydawało mi się coś nie tak w stojącym w miejscu zgarbionym brunecie. Odwróciłem wzrok gdy ten podniósł głowę do góry, a nasz wzrok skrzyżował się. Brunet z rozciętą wargą z której spływała stróżka świeżej krwi spojrzał na mnie, a ja zamrugałem kilka razy.
- Poczekajcie na mnie w klubie, za raz przyjdę. – rzuciłem do znajomych przechodząc obok drzwi.
Podszedłem do chłopaka czując na sobie wzrok zainteresowanych przyjaciół, jednak nie mogłem przejść obojętnie obok zakrwawionej znajomej twarzy.
- Maxwell? – podszedłem do niego. – Wszystko w porządku?
<Max?>
1324 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz