Chociaż śmierć jednego z głównych dostawców była dla nas nie na rękę, nie mogłem pozwolić, by biznes przestał się kręcić. Wiedziałem, że rodzinny biznes nieboszczyka odziedziczył jego najstarszy syn, lecz doświadczenie w tej branży nauczyło mnie, by z towarem nie polegać wyłącznie na jednym źródle. Mimo, że nigdy nie popierałem ćpunów chciałem, by wciągane przez nich prochy były dobrej jakości. Strona nielegalna, tak jak i ta legalna miała świadczyć o braku jakiegokolwiek syfu.
Jednym z moich wielu obowiązków jako przystojnego i odpowiedzialnego mafiozy było dopilnowanie, by towaru nigdy nie brakło. Z tego względu dbając o swoich najdroższych klientów pilnowałem ilość dziennych transakcji, na bieżąco sprawdzałem zapasy i składałem zamówienia. Oczywiście nie wszystkiego byłem w stanie dopilnować osobiście, jednak mogłem w stu procentach polegać na swoich ludziach. I tak było też tym razem.Mój urlop trwał w najlepsze; w sumie do końca nie wiedziałem kiedy zamierzałem go kończyć. Na szczęście moja urocza sekretarka jak na razie dawała sobie radę, z czego byłem mocno zadowolony. Może i nie powinienem był stawiać żółtodzioba na takim poważnym stanowisku, jednak słowa, które wypowiedziała Alyssa na pierwszym naszym spotkaniu do dnia dzisiejszego utkwiły mi w głowie - "lubię wyzwania". Czy w takim razie wyzwaniem można nazwać zarządzanie Harper Advertising Agency? Chyba tak.
W dniach takich jak ten żałowałem, że od mafijnego życia nie można wziąć sobie wolnego. W głębi duszy wiedziałem, że nie mogłem odpuścić sobie. Nie chciałem, by moje nazwisko przestało kojarzyć się ludziom ze świetną jakością. Od zawsze byłem pracowity, ale ostatnimi czasy brakowało mi tego luzu, braku odpowiedzialności za coś wielkiego. Gdybym kiedyś miał syna... czy chciałbym, by mój potomek musiał być w mojej sytuacji?
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk mojego telefonu.
- Last Christmas I gave you my heart, but the very next day you gave it away... - zanuciłem, odchrząknąłem. - Harper.
- Towar przyjechał, potrzebny hajs - usłyszałem po drugiej stronie uroczy głos jednej z mych podwładnych. Bez słowa się rozłączyłem.
Mimo, że panowało już popołudnie dalej ubrany byłem w piżamę. Nucąc przerwaną wcześniej melodię założyłem na siebie zwykłego t-shirta i jeansy. Nim wyszedłem wsunąłem zabezpieczony pistolet za pasek. Nie miałem w planach żadnej strzelaniny, ale jak to mawiają - przezorny zawsze ubezpieczony. Czy jakoś tak.
***
Na miejscu umówionego spotkania zjawiłem się nie za późno, ale też i nie za wcześnie. Tierra wraz z kilkoma innymi osobami ogarniała rozmieszczenie towaru i rozesłanie je po reszcie Londynu. Moim jedynym obowiązkiem w tej chwili było zapłacenie dostawcy. Bez problemu odnalazłem go - jak zwykle po takiej drodze był w toalecie i wciągał kreskę.
- Mam tylko nadzieję, że pochodzi ona z twoich prywatnych zapasów - mruknąłem, klepiąc go po plecach na powitanie.
- Kurwa, uważaj - mruknął, opierając się drżącymi rękami o umywalkę. - Gdzieżbym śmiał poczęstować się bez pytania.
- Dev, powinieneś chyba rzucić nałóg - oparłem się plecami o ścianę. - Cud, że jeszcze nie spowodowałeś żadnego wypadku prowadząc pod wpływem.
- Jestem porządnym obywatelem - zarechotał. - Od czasu do czasu.
Pokręciłem głową i z kieszeni wyciągnąłem plik banknotów. Przeliczyłem je i wręczyłem mężczyźnie, który dla pewności zrobił to samo.
- Zgadza się. Do następnego, Harper - podałem mu dłoń i wyszedłem z męskiej toalety.
Miejsce, w którym przyjmowaliśmy dostawę było obskurnym barem, w której kręciło się mnóstwo nieprzyjemnych typów. Na szczęście była to miejscówka, w której wszyscy dobrze mnie znali więc nie musiałem martwić się o swoje życie.
- Vincent? - usłyszałem za sobą dość znajomy mi głos, lecz z początku nie byłem w stanie go rozpoznać. - Ej, tu!
Lekko zaskoczony odwróciłem się w stronę nieco niższej ode mnie kobiety.
- Kira? Nie sądziłem, że spotkamy się kiedyś w takich... okolicznościach.
- Jaki ten świat mały, kuzynie - uśmiechnęła się.
- Załatwiłem swoje sprawy, chcesz może wybrać się na kawę?
Kira?
596 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz