W sobotni poranek w wąskich alejkach Borough Market jak zawsze panował niczym nieopanowany chaos.
- Przepraszam, po ile jest ta kapusta? - nieudolnie próbowałam przekrzyczeć hałas wokół, drugi raz powtarzając to samo pytanie.
Na moje szczęście, sprzedawczyni o wschodnich rysach wydawała się całkiem dobrze posługiwać sztuką czytania z ruchu warg.
- Kapusta? - powtórzyła łamaną angielszczyzną. - Trzy funty.
- Trzy funty? - tym razem to ja powtórzyłam po kobiecie z nutą niedowierzania w głosie. - Tydzień temu kosztowała dwa.
- Nie ja ustalam ceny. Bierzesz czy nie? - fuknęła ze złością i oparła pięści na biodrach w geście zirytowania. Szybko policzyłam w myślach ile jeszcze mogę wydać do otrzymania wypłaty i dokonałam trudnej decyzji.
- Połowę poproszę.
Właścicielka posłała mi ostre spojrzenie, po czym wedle mojej prośby zaczęła pakować zakupy. Przy wydawaniu reszty, zdawało mi się, że usłyszałam mamrotane przez nią słowa w obcym języku, brzmiące nieco jak przekleństwa, wzięłam jednak torbę i wycofałam się z tłumu otaczającego stragan. Spojrzałam w głąb alejki zastanawiając się, na co jeszcze mogę sobie pozwolić. Po ostatniej wizycie taty w kasynie zostaliśmy na pastwę mojej skromnej pensji za pracę w księgarni, która i tak już była znacznie uszczuplona. Powoli zaczynałam rozważać sprzedaż biżuterii po mamie, którą udało mi się przed nim schować. W tym samym momencie poczułam bardzo przyjemny zapach świeżo wypieczonego pieczywa i już wiedziałam, czego mi brakuje. Ruszyłam w kierunku pobliskiej piekarni i już po chwili trzymałam w rękach jeszcze ciepły bochenek chleba. Nie znosiłam pieczywa tostowego i choć w portfelu zostało mi kilka ostatnich funtów, nie żałowałam. Powinniśmy wytrzymać do końca tygodnia, potem może uda mi się wyprosić trochę pieniędzy od cioci Lindy... Rozmyślania przerwał mi niespodziewany odgłos, dobiegający zza moich pleców. Brzmiał trochę jak mieszanina płaczu i cichego pojękiwania. I rzeczywiście, kiedy się odwróciłam, zobaczyłam małego chłopca, na oko kilkuletniego. Stał pod ścianą piekarni i wciskał małe piąstki do oczu. Rozejrzałam się wkoło, ale jak na złość, akurat nikogo w pobliżu nie było.
- Hej. - podeszłam bliżej, starając się, aby mój głos brzmiał tak kojąco, jak to było możliwe. - Hej, chłopczyku! Wszystko w porządku?
Chłopiec podniósł na mnie zapłakane oczy, ale najwyraźniej nie byłam osobą, której się spodziewał, więc zakrył je znowu, nie odpowiadając na moje pytanie. Rozejrzałam się znów, poszukując jakiejś dobrej duszy posiadającej lepsze zdolności komunikacji z dziećmi niż ja, ale wszyscy wkoło najwyraźniej zniknęli we mgle, która zaczęła zbierać się w wąskich uliczkach.
- Gdzie są twoi rodzice? Przyszedłeś tu sam?
Chłopiec pokręcił gwałtownie głową.
- Mama! Chcę do mamy!
Po tych słowach znów wybuchnął płaczem. Dwie kobiety wychodzące akurat z piekarni posłały mi oburzone spojrzenia. Zniknęły we mgle, zanim zdążyłam zapytać, czy widziały rodzicielkę płaczącego chłopca.
- Hej, nie płacz! Znajdziemy twoją mamę. - spróbowałam pocieszyć chłopca, jednak nie na wiele się to zdało. - Wiesz może, czy wchodziła tutaj, do piekarni?
- Nie. Chyba nie.
- Okej, okej. Chodź, spytamy. - wyciągnęłam dłoń do chłopca, którą ten nieśmiało ujął, posyłając mi pełne nadziei spojrzenie.
Jego ręka była bardzo mała i lepka od łez, odruchowo miałam ochotę ją puścić, jednak ścisnęłam ją lekko, po czym weszliśmy do środka. Kasjerka nie pamiętała chłopca, ani tym bardziej jego mamy. Boleśnie wspominając stan mojego budżetu, wydałam funta na ciastko z kremem dla chłopca, by nieco go udobruchać. Do tej pory nie miałam do czynienia z wieloma dziećmi i miałam szczerą nadzieję, że postępuję właściwie.
- Czy jest tutaj jakiś kierownik, któremu mogę zgłosić, że chłopiec się zgubił? - spytałam kasjerki, gdy wydawała resztę.
Chyba musiała zauważyć moją zbolałą minę, bo opuściła cenę ciastka o piętnaście centów.
- Tak, biuro znajduje się na głównym placu, w niskim, zielonym budynku. Nie sposób przegapić. - dziewczyna uśmiechnęła się promiennie do chłopca, który już zabrał się za babeczkę.
W duchu odetchnęłam z ulgą, przynajmniej przestał płakać. Powoli ruszyliśmy alejką w kierunku głównego placu, tak, jak poradziła nam kasjerka. Kiedy mijaliśmy warzywniak, przy którym chwilę wcześniej robiłam zakupy, usłyszałam głośny krzyk.
- Momiji!
Odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził głos. Była to ta sama przysadzista kobieta, która sprzedała mi najdroższą kapustę w Londynie. Obeszła stanowisko, zupełnie ignorując kolejnego klienta i podeszła do chłopca. Wydawało się, że kojarzy kobietę, która teraz mówiła do niego podniośle w języku, którego nie kojarzyłam.
- Przepraszam, wie Pani, gdzie jest jego mama?
Kobieta mruknęła coś do mnie w tym samym języku, którego nie rozumiałam, widocznie zapominając o angielskim, wróciła do swojego stanowiska i zaczęła gorączkowo przeszukiwać swoją torebkę. Po chwili, triumfalnym gestem wyciągnęła z niej starą, klawiszową komórkę, na której wystukała jakiś numer. Klient, który do tej pory czekał, najwyraźniej stracił cierpliwość, bo odszedł bez słowa. Zostaliśmy z chłopcem sami przy stanowisku z warzywami.
- Przepraszam, po ile jest ta kapusta? - nieudolnie próbowałam przekrzyczeć hałas wokół, drugi raz powtarzając to samo pytanie.
Na moje szczęście, sprzedawczyni o wschodnich rysach wydawała się całkiem dobrze posługiwać sztuką czytania z ruchu warg.
- Kapusta? - powtórzyła łamaną angielszczyzną. - Trzy funty.
- Trzy funty? - tym razem to ja powtórzyłam po kobiecie z nutą niedowierzania w głosie. - Tydzień temu kosztowała dwa.
- Nie ja ustalam ceny. Bierzesz czy nie? - fuknęła ze złością i oparła pięści na biodrach w geście zirytowania. Szybko policzyłam w myślach ile jeszcze mogę wydać do otrzymania wypłaty i dokonałam trudnej decyzji.
- Połowę poproszę.
Właścicielka posłała mi ostre spojrzenie, po czym wedle mojej prośby zaczęła pakować zakupy. Przy wydawaniu reszty, zdawało mi się, że usłyszałam mamrotane przez nią słowa w obcym języku, brzmiące nieco jak przekleństwa, wzięłam jednak torbę i wycofałam się z tłumu otaczającego stragan. Spojrzałam w głąb alejki zastanawiając się, na co jeszcze mogę sobie pozwolić. Po ostatniej wizycie taty w kasynie zostaliśmy na pastwę mojej skromnej pensji za pracę w księgarni, która i tak już była znacznie uszczuplona. Powoli zaczynałam rozważać sprzedaż biżuterii po mamie, którą udało mi się przed nim schować. W tym samym momencie poczułam bardzo przyjemny zapach świeżo wypieczonego pieczywa i już wiedziałam, czego mi brakuje. Ruszyłam w kierunku pobliskiej piekarni i już po chwili trzymałam w rękach jeszcze ciepły bochenek chleba. Nie znosiłam pieczywa tostowego i choć w portfelu zostało mi kilka ostatnich funtów, nie żałowałam. Powinniśmy wytrzymać do końca tygodnia, potem może uda mi się wyprosić trochę pieniędzy od cioci Lindy... Rozmyślania przerwał mi niespodziewany odgłos, dobiegający zza moich pleców. Brzmiał trochę jak mieszanina płaczu i cichego pojękiwania. I rzeczywiście, kiedy się odwróciłam, zobaczyłam małego chłopca, na oko kilkuletniego. Stał pod ścianą piekarni i wciskał małe piąstki do oczu. Rozejrzałam się wkoło, ale jak na złość, akurat nikogo w pobliżu nie było.
- Hej. - podeszłam bliżej, starając się, aby mój głos brzmiał tak kojąco, jak to było możliwe. - Hej, chłopczyku! Wszystko w porządku?
Chłopiec podniósł na mnie zapłakane oczy, ale najwyraźniej nie byłam osobą, której się spodziewał, więc zakrył je znowu, nie odpowiadając na moje pytanie. Rozejrzałam się znów, poszukując jakiejś dobrej duszy posiadającej lepsze zdolności komunikacji z dziećmi niż ja, ale wszyscy wkoło najwyraźniej zniknęli we mgle, która zaczęła zbierać się w wąskich uliczkach.
- Gdzie są twoi rodzice? Przyszedłeś tu sam?
Chłopiec pokręcił gwałtownie głową.
- Mama! Chcę do mamy!
Po tych słowach znów wybuchnął płaczem. Dwie kobiety wychodzące akurat z piekarni posłały mi oburzone spojrzenia. Zniknęły we mgle, zanim zdążyłam zapytać, czy widziały rodzicielkę płaczącego chłopca.
- Hej, nie płacz! Znajdziemy twoją mamę. - spróbowałam pocieszyć chłopca, jednak nie na wiele się to zdało. - Wiesz może, czy wchodziła tutaj, do piekarni?
- Nie. Chyba nie.
- Okej, okej. Chodź, spytamy. - wyciągnęłam dłoń do chłopca, którą ten nieśmiało ujął, posyłając mi pełne nadziei spojrzenie.
Jego ręka była bardzo mała i lepka od łez, odruchowo miałam ochotę ją puścić, jednak ścisnęłam ją lekko, po czym weszliśmy do środka. Kasjerka nie pamiętała chłopca, ani tym bardziej jego mamy. Boleśnie wspominając stan mojego budżetu, wydałam funta na ciastko z kremem dla chłopca, by nieco go udobruchać. Do tej pory nie miałam do czynienia z wieloma dziećmi i miałam szczerą nadzieję, że postępuję właściwie.
- Czy jest tutaj jakiś kierownik, któremu mogę zgłosić, że chłopiec się zgubił? - spytałam kasjerki, gdy wydawała resztę.
Chyba musiała zauważyć moją zbolałą minę, bo opuściła cenę ciastka o piętnaście centów.
- Tak, biuro znajduje się na głównym placu, w niskim, zielonym budynku. Nie sposób przegapić. - dziewczyna uśmiechnęła się promiennie do chłopca, który już zabrał się za babeczkę.
W duchu odetchnęłam z ulgą, przynajmniej przestał płakać. Powoli ruszyliśmy alejką w kierunku głównego placu, tak, jak poradziła nam kasjerka. Kiedy mijaliśmy warzywniak, przy którym chwilę wcześniej robiłam zakupy, usłyszałam głośny krzyk.
- Momiji!
Odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził głos. Była to ta sama przysadzista kobieta, która sprzedała mi najdroższą kapustę w Londynie. Obeszła stanowisko, zupełnie ignorując kolejnego klienta i podeszła do chłopca. Wydawało się, że kojarzy kobietę, która teraz mówiła do niego podniośle w języku, którego nie kojarzyłam.
- Przepraszam, wie Pani, gdzie jest jego mama?
Kobieta mruknęła coś do mnie w tym samym języku, którego nie rozumiałam, widocznie zapominając o angielskim, wróciła do swojego stanowiska i zaczęła gorączkowo przeszukiwać swoją torebkę. Po chwili, triumfalnym gestem wyciągnęła z niej starą, klawiszową komórkę, na której wystukała jakiś numer. Klient, który do tej pory czekał, najwyraźniej stracił cierpliwość, bo odszedł bez słowa. Zostaliśmy z chłopcem sami przy stanowisku z warzywami.
Kirke?
741 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz