Uniósł nieco brwi, przyjrzał się badawczo koledze.
Marley naprawdę mógł go nauczyć grać? Poświęciłby mu swój czas? Cóż, Andrew z pewnością by to docenił. Od zawsze twierdził, że nauka najlepiej (a przynajmniej w jego przypadku) wychodziła pod okiem kogoś, kto się znał na rzeczy. Wtedy można było dostać taki przypływ motywacji oraz chęci do rozwijania swojej wiedzy i umiejętności, poszerzania ich o kolejne kategorie. W końcu on sam najszybciej nauczył się gotować dzięki matce. Nauczył się grać w szachy, ponieważ dawny kolega ze szkoły chciał na nim ćwiczyć do zawodów. Odkrył techniki walki pod okiem najlepszych.
– Hm, jeśli byś mnie nauczył grać to raczej bym kupił jakiś instrument – powiedział po krótkim namyśle. – Jakoś bym uzbierał, jakbym się spiął w sobie.
Gdyby Marley dał mu lekcje, Andrew wtedy czułby się wręcz zobligowany do odwzajemnienia gestu poprzez zakup instrumentu. I, oczywiście, byłby mu bardzo wdzięczny.
Właściciel sklepu spoglądał na niego z dobrą chwilę, jakby mocno się nad czymś zastanawiał. Uśmiech z jego twarzy stopniowo zanikał, lecz wtem szybko powrócił.
– Okej, nauczę cię – powiedział prawie pewnie. – Granie na instrumencie nie jest takie trudne. Przynajmniej mam taką nadzieję – dodał ciszej.
Andrew zignorował ostatnie zdanie, jedynie uśmiechnął się lekko.
Marley przeleciał wzrokiem po całym pomieszczeniu, a następnie spytał, na czym Andrew najbardziej chciałby grać. Jednocześnie trochę ukradkiem popatrzył na gitary, koło których stali. Andy również zaczął na nie spoglądać, szybko się domyślił, że kolega preferowałby sięgnąć właśnie po jedną z nich. Cóż, w końcu mężczyzna był basistą w swoim dawnym zespole, jeśli Rain dobrze kojarzył. A przynajmniej tak mówił znajomy z celi, ogromny wręcz fan.
– Przyznam, że gitara mnie kusi – odpowiedział wreszcie z uśmiechem, posyłając Marleyowi porozumiewawcze spojrzenie.
Tamten, usłyszawszy jego słowa, rozpromienił się niezmiernie. Zgrabnym ruchem zdjął ze ściany dwie akustyczne gitary, jedną podał Andrew. Rain odrobinę niezręcznie ją przyjął, pytając czy na pewno może ją trzymać, został jednak przez kolegę zapewniony, że jest w porządku.
– Od razu zaznaczam, że nie jestem najlepszym nauczycielem na świecie – rzucił Marley. – Czy chociażby na dzielni.
– Dopóki mnie nauczysz czegokolwiek, będzie dobrze – odparł spokojnie Andy.
Oboje udali się w głąb sklepu, zasiedli na wolnych taboretach. Marley przystąpił do dawania darmowych lekcji gry na gitarze. Andrew słuchał najuważniej jak mógł, dokładnie studiował słowa mężczyzny oraz śledził każdy jego ruch. Próbował tak samo jak on ułożyć palce na strunach i jednocześnie zapamiętać, kiedy jakie dźwięki się wydobywały z instrumentu. Nie należało to do najprostszych zadań – tu przyznawał bez bicia, że zdecydowanie łatwiejsze było gotowanie. A może to jemu tak się wydawało, skoro już się znał na przyrządzaniu potraw...
Właśnie, skoro to mu tak dobrze wychodziło, ponieważ miał doświadczenie to tak samo przecież było z muzyką. Nawet dało się przyrównać do siebie obie te umiejętności. Nauka gry na instrumencie była jak nauka gotowania – wydawało się trudne, lecz jak się opanuje trzy charakterystyczne przepisy to później wiele kolejnych jest podobne.
Gdy Marley udał się do nowego klienta, który przyszedł i zaczął go o coś pytać, Andy miał trochę czasu dla siebie i na swoje tradycyjne dumanie. W ciszy przyglądał się gitarze, którą trzymał w rękach, mierzył ją wzrokiem przez praktycznie minutę. Wreszcie ułożył palce na progach i powoli, niepewnie zaczął grać przygrywkę dobrze znanej mu piosenki.
– A co to tam przygrywasz? – usłyszał.
Przerwał gwałtownie, prawie się wzdrygnął. Popatrzył na Marleya, który już z powrotem siedział przed nim i z zaciekawieniem się w niego wpatrywał.
– Ulubioną piosenkę Susanne... – ugryzł się wtem w język.
Oj, nie przypilnował tego, co mówi.
– Susanne? – Marley poprawił swoją pozycję, żeby wygodniej mu się trzymało gitarę. – Ach, mówisz o dziewczynie?
– Byłej.
Cisza. Andrew czym prędzej odwrócił wzrok, przygryzł dolną wargę. Laoghaire, piłeś? Uderzyłeś się w głowę? Co go wzięło na jakieś zwierzenia, dzielenie się swoją przeszłością?
Siedział niezręcznie, spoglądał na podłogę, na gitarę, na inne instrumenty – wszędzie, tylko nie na Marleya. Wziął głęboki wdech.
Po nieprzyjemnie długim namyśle w końcu odchrząknął. Zamierzał coś powiedzieć, lecz niespodziewanie został wyprzedzony.
– Wiesz, jaka muzyka jest najlepsza? – zagadał Marley. – Taka, którą grasz i tworzysz dla siebie. W momencie, w którym zaczyna ci zależeć na opinii innych popadasz w obłęd, ponieważ musisz się zmierzyć z przeróżnymi, nierzadko wygórowanymi oczekiwaniami. Przez to niejeden muzyk źle skończył. – Pokiwał głową w tylko sobie znanym znaczeniu.
Andrew podniósł wzrok znad instrumentu, spojrzał na Marleya. O oczekiwaniach to on akurat miał pojęcie, i to dość spore...
– Jak grasz dla siebie to tylko twoje zdanie się liczy – kontynuował tamten. – I wtedy jesteś najszczęśliwszy.
Szarpnął lekko strunami, wydobywając z gitary przyjemny dźwięk.
Dokładnie studiując jego wypowiedź Andrew spuścił głowę. Marley miał rację. Lubił muzykę, lubił gitarę i nie powinien ją kojarzyć z innymi. Kojarzyć z Susanne. Powinien ją kojarzyć po prostu z utworami, jakie można było na niej zagrać.
Susanne była już przeszłością. Zostawiła go, lata temu, obecnie pewnie wiodła zupełnie inne życie niż dawniej. Pewnie znalazła sobie kogoś innego, lepszego. Bez zbrodni na koncie. Możliwe, że nawet zapomniała o nim. Bo w końcu czemu miałaby pamiętać? Czemu on miałby pamiętać? Jego życie również się zmieniło. Stał się kimś zupełnie innym. Korzystał z iluzji wolności, jaką dostał niemal czystym zrządzeniem losu. Na jaką częściowo sam sobie zapracował.
Wypadałoby się pozbyć przynajmniej jednej rany. Dobrze ją opatrzyć, żeby całkowicie się zagoiła.
– Dzięki – powiedział w końcu.
– Ach, nie ma za co! – Marley machnął ręką. – Szczerze mówiąc już myślałem, że będę musiał przepraszać za te moje bezsensowne gadaniny.
– Nie, nie przepraszaj. Nie musisz się powstrzymywać. Mów, ile chcesz.
W odpowiedzi Marley uśmiechnął się szeroko, spomiędzy warg błysnęły zęby.
Minął tydzień. Kolejna środa. Kolejny dzień praktycznie pozbawiony klientów w knajpie. Andrew jak zwykle zamknął lokal znacznie szybciej niż w inne dni. Posprzątał dokładnie, sprawdził czy wszystko wyłączył, na koniec zdjął fartuch i wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Tym razem nie błądził po miejskim labiryncie będącym Londynem. Cel swej przechadzki miał z góry ustalony. No może jeszcze po drodze tradycyjnie kupił sobie małą butelkę soku. Aczkolwiek już nie sprawdzał wiadomości ani artykułów. Zrobił to wcześniej, żeby przypadkiem znowu się nie zakrztusić. Andy umiał się uczyć na własnych błędach.
Wyrzuciwszy pustą już butelkę do pobliskiego kosza przeszedł przez pasy i stanął przed witryną .stringed up., mierząc ją dokładnie wzrokiem. Po kilku sekundach pchnął drzwi, wszedł do środka.
Od razu odruchowo skierował się w stronę keyboardów. Szybko jednak zmienił kurs swojej wycieczki i udał się bliżej lady, przy której już na niego czekał Marley.
– Jak mam wiedzieć, który akord dać następny, gdy sam coś tworzę?
Siedział na taborecie, układał palce w różne akordy, lecz nie szarpał drugą ręką za struny, zbyt niepewny swoich ruchów. Posłał Marleyowi wyczekujące spojrzenie, bardzo charakterystyczne dla zagubionego ucznia, który nie zrozumiał materiału.
– Emmmm... – jego osobisty nauczyciel wahał się z dobrą chwilę, aż w końcu wzruszył ramionami. – Wyczuć?
Dobrze, nie tej odpowiedzi Andrew się spodziewał.
Choć początki Marley przedstawił mu całkiem dobrze, dalsze kroki już nie były takie przejrzyste. Andy musiał mieć pewność, że dobrze myślał, rozumiał poszczególne rzeczy. I trzeba było przyznać, zadawał niekiedy odrobinę dziecinne pytanie, na które Marley już nie potrafił odpowiedzieć poza coś między słowami, że trzeba to poczuć. Coś za dużo tego czucia wymaga granie. Albo to Andrew nie miał muzycznego potencjału.
Marley mierzył go wzrokiem; wyprostował się nagle, wziął głębszy wdech, marszcząc nieco brwi.
– Nie sprawdziłeś kanału na Youtube'ie, który ci poleciłem, co? – to brzmiało bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
Andrew uciekł wzrokiem w bok, odchrząknął niezręcznie.
– Nie miałem czasu – zaczął pospiesznie się tłumaczyć. – Pracuję w knajpie, do tego na kasie w sklepie, dużo roboty mam na głowie.
Pominął fakt, że w niedzielę po powrocie z kościoła nic nie robił.
Zamierzał o coś spytać, lecz wtem do jego uszu dobiegł stłumiony dźwięk. Długie, powtarzające się wycie. Charakterystyczne, wszystkim znane. A już w szczególności jemu.
Syreny policyjne.
Zastygł w kompletnym bezruchu, mogło się wydawać, że został zamieniony w posąg. Trwał tak w absolutnej ciszy, cały spięty, uważnie nasłuchując. Ku jego zaniepokojeniu, syreny stawały się coraz głośniejsze.
Dźwięk ten nie był wcale rzadkim zjawiskiem w dużych miastach jak Londyn. Przy dobrych wiatrach słyszało się go raz na dwa tygodnie. Andrew jednak nie przebywał w swoim mieszkaniu czy chociażby lokalu. Znajdował się w zasadzie obcym środowisku. Z dala od bezpiecznego miejsca. I tak jak normalnie potrafił jakoś nie przejąć się szczególnie policją, tak teraz ogarnęło to w całości jego umysł.
Nie jechali po niego, prawda? Nie jechali. Nie mogli. Ukrywał się, miał inną tożsamość. Nazywał się Andrew Rain, prowadził mały lokal, pochodził z sierocińca... Śledził dokładnie wszystkie wiadomości – nic się nie działo z nim związanego. Nie było opcji, że to o niego chodziło.
Zacisnął rękę na gryfie gitary, przyjął pozycję, jak gdyby zamierzał za chwilę zerwać się do pionu niczym poparzony. Tak właśnie się czuł. Miał wrażenie, że nie wytrzyma: wystrzeli jak z procy, rzuci instrument na podłogę i ucieknie wyjściem prowadzącym do połączonego ze sklepem muzycznym studia tatuażu. Był gotowy. Zaraz to zrobi. Lada moment.
Usłyszał ten jakże przerażający dźwięk niemal tuż za sobą, wzdrygnął się, lecz los dzisiaj był po jego stronie, bowiem radiowóz błysnął obok i pojechał dalej. Syreny stopniowo stawały się cichsze, aż w końcu zniknęły z zasięgu słuchu. Andrew wypuścił przez nos powietrze, które przez porządne kilka sekund trzymał na wdechu, powstrzymał się przed głośnym westchnięciem. Za to w duchu odetchnął z niemożliwą do opisania ulgą. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się przejął, ale jak dobrze, że to był fałszywy alarm.
Nie mógł wydać się innym. Nikomu. Nieważne, że to było trudne i męczące. W momencie, w którym ktokolwiek odkryje prawdziwą tożsamość Andrew, jego życie dobiegnie końca.
Marley?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz