środa, 4 sierpnia 2021

Od Rhysa CD Vincenta

Nerwowo stukałem podeszwą buta o mokry chodnik. Nie tak dawno przestało padać. Nie przepadałem za deszczem. Wszędzie było mokro i utworzyły się kałuże. Cały byłem przemoczony. To właśnie w tej ciemnej i niepozornej uliczce miałem spotkać się z człowiekiem, który zgodził się zaprowadzić mnie do swojego szefa. Szefa mafii, będąc dokładnym. Od wielu tygodni biłem się z myślami, czy to aby na pewno dobry pomysł, by wplątywać się w ciemne interesy. Ale szczerze? Jak miałbym zdobyć dużą ilość gotówki w tak krótkim czasie? Wygrana na loterii do dzisiaj się do mnie nie uśmiechnęła. Nie chciałem czekać. Nie mogłem. Potrzebowałem pieniędzy. Mój brat ich potrzebował. Westchnąłem, wypuszczając ciężko powietrze. Wyciągnąłem swoją komórkę, raz jeszcze sprawdzając godzinę. Facet był spóźniony i to grubo.

Travis, bo tak kilka dni temu przedstawił się facet w nałożonym na głowę kapturze, zjawił się kilkanaście minut po czasie. Już bałem się, że mnie wystawił. Nawet się tego spodziewałem, dopóki nie ściągnął kaptura, by następnie krótko przywitać się skinieniem głowy. Następnie nakazał pójść za sobą. Nie mając innego wyboru, ruszyłem bez słowa za nim. Miałem wiele pytań i wątpliwości. Nie mogłem zacząć jednak go wypytywać, gdyż jeszcze by się rozmyślił i kazał spieprzać. To nie był czas na wahanie się. Już zdecydowałem. Nie mogłem się wycofać. Wsadziłem dłonie w kieszenie bluzy i pokonywałem kolejne metry, uważając na kałuże.
Mężczyzna zaprowadził mnie do jakiegoś nocnego klubu, który wyglądał na zamknięty. Nigdy tu nie byłem, a zwiedziłem sporo klubów. Zawahałem się przez chwilę, zanim przekroczyłem próg. Będąc w środku do moich uszu dobiegła spokojna muzyka puszczona w tle. Nie przeszliśmy dalej, gdyż Travis nakazał mi zostać. Prawie na niego wpadłem, gdy oglądałem się za siebie. Sam gdzieś poszedł, a gdy wrócił, był już z jakimś mężczyzną. Dość przystojnym mężczyzną, jeśli miałem być szczery sam ze sobą. W milczeniu przysłuchiwałem się ich wymianie zdań. Z każdym słowem mężczyzny byłem coraz bardziej przekonany, że mnie stąd wyrzucą. Dlaczego mieliby mnie od tak przyjąć?
Na całe szczęście tak się nie stało. Zostałem zaproszony do baru, a Travis gdzieś się ulotnił. Niezbyt mi się to podobało. Był jedyną znaną mi osobą w całym tym budynku. Rozejrzałem się nieco zdenerwowany po otoczeniu. Zauważyłem kelnerkę, która dolewała alkoholu do pustych szklanek jakimś mężczyzną siedzącym na drugim końcu. Czułem na sobie ich spojrzenia. Byłem tu nowy. Wzrokiem szukałem jakichś uzbrojonych ludzi, którzy mierzyliby we mnie z pistoletu. W końcu jak się nie myliłem, właśnie rozmawiałem z głową całej mafii. Na pewno miał ochronę. Byłem tu obcy i zupełnie nikt się mnie nie spodziewał. Z wyjątkiem Travisa, który przedstawił mi podstawowe informacje na temat swojego szefa tuż przed klubem.
Słysząc jednak zadane pytanie, ponownie skupiłem spojrzenie na swoim rozmówcy. Patrzyłem w hipnotyzujące, niebieskie tęczówki, które uważnie wpatrywały się we mnie. W innych okolicznościach na pewno spróbowałbym go uwieść, aby zakończyć ten wieczór jakimś miłym akcentem. Jak to zwykle robiłem na imprezach. Niestety byłem tu w innym celu. Poczułem się jak mysz, która stoi naprzeciw węża i która ma zostać jego kolacją. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Wyprostowałem się na stołku, próbując nie wyglądać na zdenerwowanego, co chyba średnio mi wychodziło. Byłem cały spięty i w głowie przetwarzałem słowa, jakie powinienem wypowiedzieć. Czy przygotowywałem się na tę rozmowę? Oczywiście, przez kilka dni analizowałem przebieg, jaki mogłaby przybrać nasza rozmowa. Gdy jednak zderzyłem się z rzeczywistością, wszystko szlag trafił. Harper sprawiał wrażenie... znudzonego? Tak mi się przynajmniej wydawało. Co chwilę zamykał oczy, by przetrzeć twarz dłonią. Czyżby sporo już dziś wypił? Nawet w takim stanie biła od niego pewność siebie, której akurat tego dnia mi powoli zaczęło brakować. Czekał, bym jakoś go sobą zainteresował. Zapewne nie byłem jedyny, który chciałby u niego pracować. Musiałem się zatem postarać. Nie przyjmują byle kogo.
- O sobie, tak? - powiedziałem, powtarzając dokładnie te same słowa, które do mnie wypowiedział. Po raz kolejny poprawiłem się na stołku.
Zacisnąłem prawą dłoń w pięść na materiale moich przemokniętych jeansów. Kelnerka, która obok nas przechodziła, rozproszyła mnie na chwilę.
- Żyję w tym mieście już kilka dobrych lat, można powiedzieć, że znam Londyn jak własną kieszeń. Mieszkam na obrzeżach miasta. Pracuję jako cukiernik - zacząłem, zastanawiając się, czy wyjawienie tego gdzie pracuję, nie będzie strzałem w kolano. Co, jeśli szuka jakichś bandytów zaprawionych w łamaniu prawa i walce? A tu taki ja... cukiernik dekorujący czekoladki. - Co by tu jeszcze... Mam dwadzieścia cztery lata, rodzina jest w Stanach, a ja potrzebuję dość szybko pieniędzy. Zrobię cokolwiek, co Pan mi zleci - dodałem, może za bardzo brzmiąc jak desperat, lecz czasu miałem naprawdę mało.
- Zabiłeś kiedyś człowieka? - zapytał, wypowiadając niespiesznie te słowa.
- Ja... - zacząłem, szybko się otrząsając, by pokręcić głową. - Nie, panie Harper. Nikogo.
Leniwy uśmiech pojawił się na twarzy mężczyzny. Sięgnął po coś ręką, a po chwili moim oczom ukazał się pistolet. Takie rzeczy widywałem jedynie na filmach. Nigdy nie widziałem broni palnej z tak bliska, jeśli nie liczyć muzeum z jakimiś starociami. Powoli położył broń na blacie, przesuwając wolnym ruchem dłoni bliżej mnie. Wciąż wpatrywałem się w przedmiot, a w mojej głowie pojawiło się tak wiele pytań.
- Gdybyś miał zabić jedną osobę z tego pomieszczenia, kogo byś wybrał? - zapytał, patrząc na mnie uważnie. - Właśnie tak, daję ci pierwsze zlecenie zabicia jednego człowieka, panie Hiddleston. Jeden cel.
To, że mnie wmurowało to mało powiedziane. Sprawdzał mnie? Jasne, że tak. Jeśli wymięknę z pewnością mnie wyrzuci. A może zastrzeli, a potem pozbędzie?
- Powiedział pan, że zrobi cokolwiek panu zlecę - zauważył, gdy nie poruszyłem się ani o milimetr, a kącik jego ust nieznacznie drgnął.
Zacisnąłem zęby, sięgając po pistolet. Był cięższy, niż myślałem. Bez zastanowienia wycelowałem w mężczyznę siedzącego naprzeciwko. Samego Vincenta Harpera. W pomieszczeniu zapanował szum. Jego ludzie zerwali się z krzeseł, by wymierzyć lufy w moją stronę. Zrobili to natychmiast, jakby cały czas nas obserwowali. Przełknąłem ślinę, a palec zadrżał mi na spuście.
- Wybrałbym pana, panie Harper - powiedziałem, obserwując rozbawiony wyraz twarzy mężczyzny.
Bolała mnie już ręka, którą miałem wyprostowaną, by wycelować pistolet w mężczyznę. Ten jednak nie wyglądał w najmniejszym stopniu na przerażonego. Odwrócił głowę, spoglądając za siebie. Jego wzrok spoczął na rudowłosej kobiecie. Stała najbliżej nas, uważnie obserwując rozgrywającą się scenę.
- Odważnie, panie Hiddleston - odezwał się po dłuższej chwili. - Właśnie zapewniłeś sobie miejsce wśród nas. - Gestem dłoni przywołał tę kobietę. Czułem się głupio, nadal trzymając pistolet, więc powoli opuściłem rękę. - Jaylah, wprowadzisz go. Będziesz jego niańką - zwrócił się do rudej.


Jaylah?

1040 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz