Do sergiuszowego mieszkania wchodziło się bardzo wąską klatką schodową ze stopniami wyłożonymi paskudnym linoleum. Dziwna decyzja tutejszych właścicieli miała najwyraźniej zapobiec niepożądanym zjawiskom, takim jak wrażenie zachowania resztek człowieczeństwa, które to zdecydowanie pojawiłoby się w przypadku pozostawienia ciemnego, bogatego i eleganckiego drewna na widoku. Sergiusz nigdy na to nie narzekał. Nie śmiałby. Czynsz był stosunkowo niski, z wliczonymi już opłatami zarówno za gaz, jak i wodę, podobnie z wifi. I nawet jeśli klitka była niewielka, jemu starczała na tyle, na ile w niej przebywał. Zresztą, to mieszkanie i tak było praktycznie Psa, a nie jego i prawdopodobnie gdyby nie on, skusiłby się na jeszcze gorsze warunki.
Mieszkanie składało się z pokojo-salono-kuchni i łazienki. Z czego połowę przestrzeni użytkowej zajmowała klatka Psa, prawdopodobnie najbardziej ekskluzywne miejsce w całym jego domowym zaciszu. Pies miał malutką, uroczą huśtawkę, na której wylegiwał się przez większość dnia, ulubionego malutkiego misia z wygryzionym okiem i super tubę, przez którą przebiegał kilka razy dziennie. Sergiusz miał również białą, tanią szafę z Ikei do połowy wypełnioną szeleszczącymi ciuchami i dopchaną wszelkimi gratami, które już nie mieściły się do ogólnego chaosu w jego mieszkaniu. Na parapecie trzymał Andżeja i Mihałka, dwa małe kaktusy, które chyba były sztuczne, ale nie był tego do końca pewien.
Przeciętny Kowalski zwariowałby na takiej przestrzeni, ale Sergiusz przeciętnym Kowalskim przecież nie był, a zdecydowanie na jego korzyść działał fakt, że większość dnia spędzał w pracy. Bez przerw. Bo gastronomia nienawidziła przerw. Dlatego Sergiusz codziennie zbiegał i wbiegał po wąskiej klatce schodowej, włączając losową playlistę i wciskając pchełki głęboko w swoje plastusiowe uszy. Chował medalik pod swoją szarą koszulkę, a później spokojnym, wciąż jednak szybkim krokiem zmierzał do wejścia do londyńskiego metra. Nie myślał wtedy o tym, że znowu zjadł zbyt małe śniadanie, albo że ponownie zapomniał nasypać sobie nowej herbaty do nowego filtra, dlatego kończył, parząc ten sam zestaw ziół po raz szósty. Należy zaznaczyć, że już po trzeciej okazji napar smakował obrzydliwie i niemiłosiernie śmierdział. Pomijając już fakt, że nigdy nie parzył zielonej herbaty w zalecanych osiemdziesięciu stopniach, bo nie miał czasu i zawsze zalewał ją świeżo zagotowanym wrzątkiem. Nie był koneserem. Nie czuł różnicy. Sergiusz nie miał w zwyczaju się zamartwiać. Nie tak banalnymi sprawami.
Zazwyczaj w metrze siadał po lewej stronie od wejścia, na czwartym miejscu i obserwował ekran informujący, gdzie właśnie się znajdują. Kolorowe kropki mrugały do niego leniwie, gdy spotify puszczał mu piosenkę Schaftera, Taco, czy innego Bedoesa. Czasem napotykał Podsiadło. Innym razem frywolna melodia Kwiatu Jabłoni łaskotała jego bębenki słuchowe. A czasem, całkiem znikąd zostawał skazany na zupełnie nowy hit Teamu X. Nie wiedział czemu, jednak nie pomijał piosenki, stwierdzając, że jest to za bardzo kłopotliwe. Innym razem zmuszony był do wysłuchania całej, trzydziestosekundowej reklamy, którą potrafił już wyrecytować z pamięci.
Tym razem jednak jego miejsce było zajęte. Właściwie to większość miejsc była już wypełniona, co było dość dziwne jak na tak wczesną porę we wtorek. Londyn rządził się jednak innymi prawami, dlatego przysiadł na ostatnim wolnym siedzisku obok eleganckiej kobiety w eleganckiej sukience z elegancką torbą i bystrym spojrzeniem. Wagon wyjątkowo nie śmierdział moczem, a wszyscy pasażerowie wyglądali na spokojnych i trzeźwych. Właściwie to on był tym prezentującym się najgorzej pośród eleganckich mężczyzn w koszulach dopiętych prawie na ostatni guzik, bo ostatniego guzika nie należało dopinać i kobiet w długich, przewiewnych sukniach w kwiatowe wzory.
Elegancka dziewczyna spojrzała na niego kątem oka, a Sergiusz w obawie, że znowu zbyt głośno słucha muzyki, momentalnie ściszył ją o dwa poziomy. Kobieta się uśmiechnęła i ponownie wróciła do leniwego przeglądania małego zeszyciku leżącego na jej kolanach, a Drozd nie mógł się powstrzymać i ukradkiem rzucił okiem na tajemną zawartość książeczki. Znajome, zielone kratki uśmiechnęły się do niego, a on zamarł w zaskoczeniu, widząc wydrukowany nad nimi głęboką czernią napis “100 Panoramicznych”. Krzyżówka. Polska krzyżówka. Czarny długopis zgrabnymi ruchami wypełnił kilka kratek, na co lekko się skrzywił i wyjął słuchawkę z prawego ucha.
— Acan.
— Hmm? — mruknęła, spoglądając na Sergiusza w lekkim zdziwieniu. Mężczyzna cicho sapnął, trochę żałując decyzji.
— „Waćpan” to nie będzie Asan, tylko Acan.
Bystre oczy mrugają raz, drugi, po czym marszczą się nieco przy kącikach, a na gładkim czole występuje bruzda, gdy przygląda się badawczo to krzyżówce, to Sergiuszowi.
— Ale model fiata to Siena. — Mężczyzna pokręcił na to głową, delikatnie się uśmiechając i ignorując wędrujące ku nim spojrzenia obcych pasażerów. Szeleszczący język zawsze wprowadzał ich w ten dziwny stan, gdzie prawa brew wyginała się w przedziwny łuk, jakby słowiańskie „sz”, „ś” i „ć” miało ostatecznie zaburzyć równowagę herbatki o piątek po południu.
— Też, ale tu będzie pasować Croma, inaczej będzie się gryźć z alabastronem — odparł, wskazując palcem na wypisane przez dziewczynę hasło. Analizowała krzyżówkę przez kilka chwil, zanim ponownie spojrzała na mężczyznę, tym razem z nieco łagodniejszą manierą, na co sergiuszowa twarz przywitała ją przyjaznym uniesieniem brwi. Nie chciał się wtrącać w nieswoje sprawy, ale miło było spotkać kogoś “swojego”, a do tego nie mógł wycierpieć każdej okazji, kiedy skreślał dotychczasowe litery we własnych krzyżówkach, albo musiał pisać znaczek na znaczku. Później wszystko kończyło, wyglądając nieznośnie i niechlujnie.
Łucja?
831 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz