środa, 4 sierpnia 2021

Od Łucji CD Sergiusza

Czajnik zapiszczał wszem i wobec oświadczając, że woda się zagotowała. Jak najbardziej odpowiednio, jak najbardziej będąc gotowym wrzątkiem na gorzką herbatę, która już czaiła się w metalowym kubku trzymającym ciepło. Teraz wystarczyło by ją zalać – ot co, chwycić za odrobinę nagrzaną rączkę czerwonego czajnika, który swą barwą zupełnie nie pasował do otaczającego go anturażu kuchennych szafek o barwie niebieskiej zdrapywanej (farba zaczęła odchodzić, a ich właścicielce nie było zbyt po drodze z malowaniem kuchennych mebli). Następnie podnieść – ale przecież do tego trzeba wykorzystać trochę energii. Potem przechylić i pozwolić wodzie się lać, uważając przy tym, by jednak nie poparzyć się parą, bo to przecież nieszczęście, a młoda dziewczyna rano wysmarowała swe rączki kremem nawilżającym o zapachu lawendowym, ten jeszcze się nie wchłonął i szkoda byłoby zmywać go pod bieżącą, zimną wodą, która miałaby zapobiec ewentualnemu powstaniu pęcherzy i innych bolesnych nieprzyjemności.

Czajnik piszczał więc, informując o swej gotowości – właścicielka owego gotową jednak jeszcze nie była. Bo w rajstopach zrobiło się oczko. I to nie takie do zakrycia sprytnym ruchem nóg, zarzuceniem jednej na drugą i pozostawieniem tajemnicy tylko dla siebie – oko było ogromne, ciągnęło się po całej łydce. Od kostki do kolana. Nieszczęsne cholerstwo, zwłaszcza, gdy mieszka się w niezbyt ciepłym Londynie, gdy na zewnątrz (nic nowego) leje, a ty musisz iść do pracy i wymagają od ciebie odpowiedniego dress-code’u. Jeszcze bardziej nieszczęśliwe, gdy reszta rajstop pochowała się po szufladach lub była w praniu. Para rajstop jedna, nogi dwie i ich biedna właścicielka, która w dziurawych nie wyjdzie.
Z ust Łucji wymsknęło się ciche przekleństwo, gdy ta zaczęła zabierać się za ściąganie podartego, do niczego się nienadającego kawałka materiału. Nie dbała już o to, czy haczyła o ów wyjątkowo dłuższymi jak na siebie paznokciami, nie zastanawiała się, czy rwała je jeszcze bardziej. Rajstop w końcu trzeba było się z nóg pozbyć, by móc w spokoju zalać herbatę, chwycić za bajgla z łososiem, którego, na szczęście, przygotowała ciut wcześniej, po czym w pośpiechu, jak to miała w swym zwyczaju, pochwycić za torbę z wcześniej przygotowanymi wszelakimi utensyliami na trzydziestominutową podróż oraz wybiec w panice z mieszkania, dziewięć razy upewniając się, czy aby na pewno to w ogóle zamknęła.
Łucja rajstop się ostatecznie pozbyła i z niezbyt zadowoloną, prędzej zafrasowaną miną, wcześniej oczywiście wykonując każdą czynność z wyżej wymienionych, wybiegła z mieszkania, by Londyn mógł powitać tę gdzieś dawno zagubioną dziewczynkę swą zwyczajową pluchą, spleenem i, równie niezadowolonym co Łucja, tłumem ludzi, którym najwidoczniej rano musiały podrzeć się rajstopy. Lub skarpety.
Dziewczyna uniosła ręce w dosyć obronnym geście i wymruczała ciche „sorry”, gdy prawe ramię przypadkiem zahaczyło o to lewe kogoś innego. Ten ktoś na szczęście niezbyt się obruszył, skinął głową i popędził dalej w swoim kierunku, najwidoczniej nie mając czasu na ewentualne uprzejmości. Słusznie. Łucja skinęła głową, zgadzając się z podjętą przez nieznaną jej osobę decyzją, po czym, raz-dwa zbiegła po schodach do metra, stwierdziwszy, że przecież nie ma co się ociągać.
Czarny długopis ślizgał się po papierze, swym czubkiem zwinnie wpisując literkę po literce. „A” porządne, jak to na pierwszą literę alfabetu przystało, „s” z zawijaskiem. Kolejne „a” ciut mniej ekscytujące, bo w końcu nie było tym przodującym, uśmiech do mężczyzny, który dosiadł się tuż obok niej, miły, ale nie natrętny.
Wyjątkowo nie zabrała zeszyciku sprzed cudzego spojrzenia, nie zasłoniła go dłonią, czy nie schowała w torbie w panice, że nie daj boże, jeszcze coś wyczyta. W końcu małe prawdopodobieństwo, że coś zrozumie, nawet jeżeli Londyn przez Polaków był wręcz oblegany.
— Acan.
Zielone oko Łucji błysnęło w zdziwieniu, rzęsa zatrzepotała, a czółko zmarszczyło się, będąc szczerze zszokowanym tak nagłym zwrotem akcji. I jak się ostatecznie okazało – a i owszem, tajemniczy towarzysz tragedii posiadania, jak się domyślała, polskiego paszportu, rację miał, bo ostatecznie w haśle opatrzonym tajemniczym „naczynkiem na wonności” należało wpisać alabastron, a nie balsamkę, jak się dziewczęciu jeszcze przed policzeniem liter wydawało. Taka sytuacja.
Uniosła długopis do warg, poklepała się nim po tej górnej, po czym wskazała swym okraszonym czerwienią paznokciem na składającą się z sześciu okienek zagadkę okraszoną dosyć specjalistyczną wskazówką.
— Znasz się może na petrologii? — mruknęła, mrużąc oczy na tajemniczą „skałę magmową o dużej twardości”. — Bo ja jedynie wiem coś o kryształach i o tym, że kamień księżycowy działa całkiem nieźle jako amulet ochronny. Tak przynajmniej mówiła pani w sklepie, a ja specjalistom w końcu zawsze wierzę. — Łucja zawahała się przez chwilkę, gdy jej zielone tęczówki natrafiły na zupełnie inny rządek. — O! To proste. — Prędko wpisała „świadomość” jako słowo pasujące do definicji stanu umysłu, którym zajmuje się kognitywistyka.
I może ktoś mógłby zarzucić Łucji Sikorze, że jej świadomość jest odrobinę za bardzo rozbiegana, a przeskakiwanie z hasła do hasła w krzyżówkach nigdy nie wychodzi rozwiązującemu na dobre. Ale kto by się tym przejmował.


Łucja?

779 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz