Nuciłem pod nosem piosenkę, którą niedawno usłyszałem w radiu. Byłem w trakcie przygotowywania kolacji. Był już późny wieczór, w zasadzie można było nazwać tę porę już nocą. Zamiast przygotować sobie jakąś szybką kolację, zachciało mi się wymyślnej potrawy. Problemem nie było gotowanie. Uwielbiałem spędzać czas w kuchni. Gotowanie czy pieczenie nie było mi straszne, a czasami potrafiło mnie zrelaksować. Tak było i teraz. Jeszcze kilka minut i będę mógł uraczyć się przepyszną kolacją.
Mój spokój zakłócił odgłos dzwonka komórki. Zdziwił mnie telefon o tej godzinie. Kto mógłby czegoś ode mnie chcieć? Z grymasem na twarzy zmniejszyłem ogień na kuchence, aby sos mi się nie przypalił. Sięgnąłem po ściereczkę, wycierając w nią swoje dłonie. Podszedłem do hałasującego urządzenia. Mój grymas na twarzy jeszcze bardziej się pogłębił, kiedy zobaczyłem od kogo przychodziło połączenie.
Harper.
Tylko jego teraz brakowało. Przez ułamek sekundy miałem taką myśl, aby tak po prostu nie odebrać. Może udałbym, że nie miałem przy sobie komórki? Po głębszym zastanowieniu się, zdecydowałem przyjąć połączenie. Jeśli bym tego nie zrobił, zapewne wyrzuciliby mnie z mafii i nie miałem tu na myśli jakiegoś urwania kontaktu. Mafie w konkretny sposób pozbywały się swoich ,,pracowników".
- Tak, panie Harper? - zapytałem z cichym westchnięciem.
Mężczyzna odpowiedział krótko i na temat. Brzmiało to jak wydawana komend do psa, niż rozmowa, ale co ja tam wiedziałem. Nie musiałem się nawet rozłączać, czy potwierdzać swojego przyjścia. To Harper się rozłączył, zostawiając mnie z setką myśli w mojej głowie.
Co było tak pilnego, że musiałem tłuc się o tej porze przez miasto, aby pojechać do jego mieszkania? Ewidentnie nie zapraszał mnie na koleżeńskie picie przy oglądaniu meczu w telewizji. Chodziło jak zwykle o interesy. Zapewne będę musiał znów wykonać jakąś durną robotę. Mógł od razu powiedzieć mi to przez komórkę.
Mój dobry humor poszedł się jebać. Zirytowany odwróciłem się do kuchenki w tym samym czasie, aby dostrzec, że mój przepyszny sos zaczął się przypalać. Doskoczyłem do kuchenki, wyłączając ogień. Może jeszcze nie było za późno.
Pół godziny, cholera jasna, nawet nie zdążę zjeść. Zostawiłem garnki tak jak stały, raz jeszcze upewniając się, że jak wrócę do domu, nie będzie pożaru. Odwiązałem biały fartuch, który miałem przewiązany przez biodra, odrzucając na blat obok lodówki. Może jak się pośpieszę z robotą, uda mi się dokończyć danie i zjeść swoją nieszczęsną kolację. Byłem głodny, zły i zmęczony, a przez to niesamowicie marudny. Obym tylko nie dał się ponieść i nie spróbował znów czegoś chlapnąć niewłaściwego, co mogłoby tym razem zdenerwować naszego wspaniałego szefa.
Sam dojazd do mieszkania Harpera zajął masę czasu. Nie bywałem tu za często, a jeśli miałem być szczery, byłem tu tylko raz, dwa, jeśli licząc ten z dzisiaj. Wysiadłem powoli z auta, kierując się pod wskazane miejsce. Nie musiałem dzwonić, gdyż drzwi otworzył mi nikt inny jak Vincent.
- Spóźniłeś się - powiedział na wstępie, a grymas pojawił się na jego twarzy.
- Nic nie poradzę, jechałem i tak ponad dopuszczalną prędkość - odparłem na swoje usprawiedliwienie. - Teraz jestem.
- Robota czeka - uciął szybko, znikając wewnątrz mieszkania.
Wszedłem do środka, a wzrok przykuło coś leżącego na podłodze. I może nie coś, a człowiek. Skrzywiłem się na specyficzny zapach. Czy to były... czy to... zwłoki? Ja pierdolę, tu na serio leżał jakiś zdechlak. Cofnąłem się o dwa kroki, wpadając plecami na ścianę.
- Pozbądź się go - powiedział chłodno Harper, zaszczycając mnie przelotnym spojrzeniem. - To twoje dzisiejsze zadanie.
- Ale...
- Już! - przerwał mi, znikając w dalszej części mieszkania.
- Kurwa... - wymamrotałem, wpatrując się tępo w nieboszczyka.
Nie za bardzo wiedziałem, jak się za to zabrać. Nigdy nie potrzebowałem takiej wiedzy. Nigdy nie musiałem pozbywać się ciała. Ja go nawet nie zabiłem, więc dlaczego to mnie przypadł ten ,,zaszczyt''? Zacisnąłem mocno zęby, wstrzymując powietrze. Musiałem w coś go zapakować, tak chyba robią na filmach. Może... dywan? A potem co z nim powinienem zrobić? Zakopać? Porzucić gdzieś daleko w lesie? Skąd miałem mieć taką wiedzę. Jedynie na filmach oglądałem tuszowanie zabójstw i pozbywanie się zwłok. Chyba powinienem się zainspirować jakimś serialem czy filmem.
- Trav, ja sam go nie wytargam - powiedziałem, odnajdując drugiego mężczyznę w salonie wraz z Harperem.
Vincent obrzucił mnie takim spojrzeniem, że najchętniej bym się gdzieś ulotnił i nie pokazywał mu się więcej na oczy. Ale co mogłem zrobić? Chyba chciał pozbyć się tego truposza z mieszkania, prawda? Ktoś mógł by mi pomóc wtargać go do samochodu chociaż. Nie wspominając, że nie pogardziłbym wspólnikiem, który kopałby dół na zmianę ze mną.
- Jaki ty masz znów problem? - westchnął, odpychając się biodrami od parapetu o który się opierał.
- Nie jestem jakimś super mięśniakiem, żeby samemu wytaszczyć to truchło z mieszkania - odparłem zdenerwowany.
Zdecydowanie ta robota mnie przerastała. Trav już bez gadania pomógł mi zawinąć niejakiego Kosę w dywan. Oryginalnie, nie powiem. Gdy zapakowaliśmy go do środka samochodu, Trav otrzepał dłonie.
- Dalej radź sobie sam - odparł z wrednym uśmieszkiem. - Najlepiej zakop go gdzieś. Tylko nie idź na łatwiznę i wykop porządny dół.
- Zejdzie mi się z tym do rana - warknąłem zły.
Zapewne w całym moim samochodzie waliło trupem. Ohyda. Jeśli nie zwymiotuję, to będzie cud. Za co mnie tak los kara? Co złego w życiu zrobiłem, by bawić się w grabarza?
- To się rusz, młody - powiedział na koniec, wracając do mieszkania Harpera. I tyle go widziałem.
Łatwo powiedzieć, trudno zrobić. Musiałem jeszcze wrócić pod swój dom, by dorwać jakiś szpadel. Błagałem, aby dziś nie zatrzymała mnie policja. Nie wiedziałbym, jak się wytłumaczyć z trupa owiniętego dywanem w kwiaty w swoim bagażniku. Kiedy już zaopatrzyłem się w porządne rękawice i szpadel ze swojej szopy za domem, ruszyłem z zamiarem dotarcia do lasu.
Przejeżdżając przez miasto, na ulicę wtargnęła mi kobieta. Musiałem ostro zahamować, by jej nie przejechać. Jeszcze drugiego trupa mi brakowało. Jak dojdę do wprawy, to czemu nie, ale na razie miałem dość tego delikwenta spoczywającego w bagażniku. Przez niego musiałem jechać z otwartymi wszystkimi szybami, inaczej sam bym zszedł ze smrodu. Nawet choinka zapachowa nie dawała rady.
- Wszystko okej? - zapytałem, krzycząc przez otwartą szybę.
Nie chciałem wychodzić z samochodu. Boże, tak bardzo nie chciałem jechać tym trupem i z tym trupem.
- Przejechałbyś mnie, baranie! - zawołała wzburzona.
Jej głos brzmiał jakoś znajomo. W ciemności za bardzo nie widziałem jej twarzy. Zastanawiałem się skąd mogłem znać tę osobę. Czy była to jedna z panienek, które zapraszałem na jedną noc, czy może spotkaliśmy się na jakimś zebraniu gangu?
Brooklynne?
1032 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz