Zajmowanie się samemu knajpą nigdy nie było prostym zadaniem. Podczas gdy w normalnej restauracji każdy pracownik miał przydzielone zadania, których się trzymał, w solowym biznesie wszystkie te rzeczy trzeba było wykonywać na własną rękę.
Andrew witał każdego gościa, który postanowił zawitać w progach jego skromnej knajpy. Karty dań już znajdowały się na stolikach, więc jedno zadanie miał z głowy, ale nadal pozostawała cała masa innych. Musiał podejść do stolika, polecić dania, które w sekrecie wychodziły mu najlepiej i najszybciej, spisać w notatniku wszystko, o co gość prosił oraz, najważniejsze, oznaczyć numer stolika, żeby się czasem nie skompromitować. On sam szedł do kuchni, żeby przygotować posiłek, nierzadko niemal od podstaw – na szczęście okazało się, że ma do tego na tyle dużą smykałkę, że opanował sztukę naprawdę szybkiego gotowania – potem osobiście zanosił gotowe jedzenie, a gdy gość był już najedzony to Andrew przychodził z paragonem.
Niby po tym opisie tak bardzo nie widać, jak męcząca może być jego praca, dlatego dodajmy dni, kiedy lokal jest przepełniony ludźmi do ostatniego wolnego stolika. Wtedy nie miał nawet chwili na odpoczynek, niemalże biegając od gościa do gościa, ledwo znajdując moment na wdech. W takie dni sobie myślał, że rzeczywiście nie musiał chodzić na siłownię. Jak było dużo ludzi to zaliczył sobie cardio, jak przyjechała dostawa to miał już dźwiganie ciężarów, szybkość sobie wyrabiał w kuchni. Ach, i nie można zapomnieć o multitaskingu.
Na szczęście były też dni, kiedy przez knajpę przewinęło się zaledwie parę osób i przez znaczną większość czasu lokal wiał pustkami. W przypadku Andrew akurat były to środy. Siedział wtedy samotnie przy blacie, czytając książkę albo przeglądając Internet. Tylko on, cicha muzyka z radia i stłumione odgłosy świata zewnętrznego.
Właśnie środa to był dzień, kiedy Andrew później otwierał i szybciej zamykał knajpę z powodu braku gości. Tutejsi wiedzieli dobrze o tym, więc jak naprawdę chcieli odwiedzić lokal, robili to o wyznaczonych porach lub po prostu wybierali inny dzień, co tylko podtrzymywało środę jako dzień pustych miejsc. I dawało Andy'emu więcej wolnego.
Z racji, że tylko kilka osób odwiedziło knajpę, uwinął się ze sprzątaniem w niecały kwadrans. Odwiesił na wieszak fartuch, jeszcze raz sprawdził czy wszystko powyłączał, po czym uznał, że może już iść. Podszedł do drzwi, obrócił tabliczkę na: Zamknięte i wyszedł na zewnątrz, zamykając lokal na klucz.
Postanowił sobie zrobić długi spacer, by zaczerpnąć świeżego powietrza, jakie mogło mu zapewnić wielkie miasto pełne pojazdów. Zrobił sobie krótki przystanek w sklepie, po czym ruszył dalej. Otworzył butelkę soku jabłkowego, pociągnął pierwszy łyk. Sprawdził w komórce wiadomości, na szczęście nie było żadnego nowego artykułu o nim. Cóż, ludzie już o nim zapomnieli...
– Top dziesięć przestępców tej dekady? – przeczytał pod nosem tytuł jakiegoś wpisu.
Nie miał pojęcia, czemu (chyba nie myślał przez tę krótką chwilę), ale wszedł na niego.
I bardzo pożałował, ponieważ zakrztusił się na tyle sokiem, że życie mu przeleciało przed oczami.
Chwilę kaszlał, zwracając tym uwagę pobliskich przechodniów. Wymieniając się z nimi spojrzeniami przywołał na twarz dość niezręczny uśmiech, gestem ręki pokazując, że jest z nim w porządku. Kaszlnął jeszcze raz, zakręcił butelkę.
– Na czwartym miejscu? – Spojrzał z powrotem na ekran komórki.
Nie wiedział, czy miał się śmiać, czy płakać.
Tyle dobrego, że dali jakieś beznadziejne zdjęcie, na którym trochę inaczej wyglądał. No i wtedy miał jasnobrązowe (był młody, głupi, chciał się przypodobać dziewczynie), krótsze niż teraz włosy. Nikt go nie rozpozna. Ludzie nie byli na tyle bystrzy. Choćby na Halloween się przebrał za siebie – jak to brzmi – inni co najwyżej powiedzieliby, że wow, uderzająco podobny! A bardziej prawdopodobny był scenariusz, że nawet by nie wiedzieli, co to za przebranie.
Hm, może za parę lat spróbuje. Szkoda tylko, że się pozbył swojego stroju więziennego, tak to miałby oryginał.
Z cichym westchnięciem schował komórkę do kieszeni i ruszył dalej.
Błądził tak po tym jakże dużym mieście, jakim był Londyn przez dobre dwie godziny. Zatrzymał się na moment, wyrzucił do kosza na plastik pustą butelkę po soku. Rozejrzał się dookoła, gdy nagle dostrzegł znajomy sklep muzyczny. Zmierzył wzrokiem szyld, chwilę się zastanawiał. Ostatecznie przeszedł przez pasy i postanowił tradycyjnie zajrzeć do środka.
Tak jak zawsze oglądanie rozpoczął od ustawionych w rzędzie keyboardów. Mierzył je po kolei wzrokiem, prawa ręka zawisnęła nad biało-czarnymi klawiszami, lecz nie dotknęła ani jednego, z powrotem lądując w kieszeni spodni. Gdy w szkole przebywał na auli, zawsze spoglądał na stojące na scenie skromne pianino, z pewnym jakby utęsknieniem w oczach. Instrument ciągnął go do siebie niewidzialną siłą, Andrew jednak nie miał w sobie na tyle odwagi ani pewności siebie, żeby chociaż spróbować grać przy innych czy też poprosić jakiegokolwiek nauczyciela o udostępnienie mu auli po lekcjach. Jedynie, gdy jakimś cudem kończył na krótki moment sam z pianinem lub miał pewność, że pozostali kompletnie nie zwracali na niego uwagi zasiadał na twardym, niewygodnym krzesełku i możliwie jak najciszej próbował grać nikomu nieznaną melodię czy też odwzorować usłyszaną w radiu piosenkę.
Następnie podszedł do ściany, na której równo zawieszone były gitary. Z nimi miał jeszcze mniej doświadczenia niż z klawiszami, ale również mu się podobały. Kiedyś wyobrażał sobie, że któregoś dnia pojedzie z Susanne na wycieczkę i wieczorami będzie jej grał na gitarze ich ulubione piosenki. I choć nadal chciałby się nauczyć na niej grać, cały czas na jej widok przypominały mu się dawne czasy, zanim to wszystko szlag trafił...
– Za każdym razem wyglądasz jakbyś zamierzał zjeść te gitary.
Wzdrygnął się nagle, gdy usłyszał czyjś głos tuż obok siebie. Odwrócił głowę, jego oczom ukazał się właściciel sklepu, Marley Korzeniowski (całkiem szybko nauczył się jego nazwiska, powinien być z tego dumny). W duchu odetchnął z ulgą.
– O, hej – przywitał się pogodnie.
Marley?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz