środa, 24 sierpnia 2022

Od Marleya CD Andrew

Swój pierwszy wieczór na posterunku Marley spędził, gdy miał piętnaście lat. I to czystym przypadkiem, bo gdy wracał z Francine z jej kółka Matek Czytelniczek po Szklance Wina lub Dwóch, (a on z kółka Dzieci, które Zostały Wyciągnięte z Domu i Będą Na Siłę Swatane Przez Owe Matki Po Szklance Wina) jakiś szczyl podbiegł i ukradł jej torebkę. Gruby, znudzony oficer spisywał zeznania Francine, a gdy tylko zwrócił wzrok na małego Marleya, ze spływającym guylinerem, kolczykiem na łuku brwiowym i wściekle żółtymi włosami (rozjaśnianie ich w domu nie było dobrym pomysłem. Wcale nie wyglądał jak Kurt Cobain, tylko bardziej, jakby ktoś próbował zrobić z niego ludzką wersję cytryny), zaczerwienił się tak, jakby miał zaraz wybuchnąć.
– Ty – wskazał wielkim palcem na Marleya, i jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni kajdanki. Bo oczywiście ten jedyny oficer, do którego zgłosiła się jego matka, był tym samym, któremu niecały tydzień wcześniej Marley napluł w twarz, gdy został złapany na malowaniu graffiti. Wtedy udało mu się uciec, starcia z dzieciakami ze szkoły nauczyły go, jak umknąć komuś, kto jest większy i silniejszy. Tym razem nie było ucieczki. Szczególnie że matka złapała go za kark, a oficer wyczuł swąd trawy, bo Marley zapomniał wyprać sweter.
Ostatecznie został na posterunku na noc, bo Francine prawie dostała zawału, gdy tylko się dowiedziała, co po godzinach odwala jej synek. Sama chętna była zamknąć go od razu w poprawczaku, może i klasztorze, ale jakiś inny policjant zadeklarował, że nie ma wystarczająco za skórą, żeby mogli go w pełni aresztować. W dodatku był nieletni.
Marley nigdy nie przepadał za policją, ale godziny w chłodnej klitce, z oficerem patrzącym na niego, jakby miał go zaraz pożreć albo udusić, albo zrobić coś jeszcze gorszego, utrwaliło jego nienawiść do systemu. I może nigdy nie bał się policji, bo co może mu zrobić?, zdegustowane spojrzenie jego matki nie było czymś, czego oczekiwał z ekscytacją. A wydawałoby się, że z komisariatowej wizyty na wizytę, coraz mniej wierzyła w niego. Że cokolwiek z niego wyjdzie. A wizyt było dużo.
I teraz może już zniknął z czarnej listy najbliższych posterunków, bo nie ma już dwudziestu lat i młodzikowego zapału do wybijania oficerom zębów, ale dźwięk syren wciąż skręca mu kiszki. Bo tym razem ma coś, na czym mu zależy. Kogoś. Bonnie.
Zdrowa część jego głowy podpowiada mu, że ktoś tak drobny w galaktyce londyńskiego półświatka nie zasługiwałby na kolorowe światła i koguta. Gdyby chcieli, mogliby spokojnie wejść do sklepu, trzasnąć go po potylicy i bezceremonialnie skuć. 
Gdyby chcieli. Gdyby wiedzieli. Ale nie wiedzą. Mają większe ryby do złowienia, niż jakiś głupi stary punk z szarą przeszłością i magazynem narkotyków w piwnicy. Pół samego Soho mogłoby się tak nazwać, co dopiero mówiąc o całym Londynie.

Mimo wszystko, jego szczęka zaciska się mimowolnie i prawie odgryza sobie język pod naciskiem. Uliczka po stronie .stringed up. jest dość wąska i zdecydowanie niewygodna dla jakiegokolwiek pojazdu, więc co tu robią psy?
Zanim udaje mu się rozwikłać zagadkę, światła toną we mgle popołudniowej mżawki, cisza pokrywa sklep jak ciężka plandeka. Cała akcja mogła potrwać maksymalnie kilka sekund, chociaż Marleyowi wydawało się, jakby minęły godziny. Dziwne, jak czas potrafi się zaginać, rozciągać i zwalniać, jak tylko człowiek tego nie potrzebuje.
Marley może nie jest najbystrzejszą i najbardziej spostrzegawczą głową w okolicy, ale lata pracy w gestach (trudno porozumieć się inaczej z kimś, kto właśnie wrzeszczy do mikrofonu, rwąc struny gitary tak mocno, że przestery ogłuszają każdego w obrębie dziesięciu metrów) nauczyły go zauważania dyskretnych zmian w czyjejś mowie ciała.

Andrew stężał na stołku, w pozycji gotowej rzucić gitarę w kąt i czmychnąć gdzie pieprz rośnie. Dla kogoś mniej zdanego na gesty, napięcie palców na gryfie mogłoby ujść za zwyczajny skurcz mięśni. Ale Marley spędził zbyt dużo czasu w mielinach, ruinach budynków, jak zając wysłuchujący polowań, gotowy wyskoczyć przez najbliższe okno, jak tylko ktoś da znak. Za dużo otagowanych ścian, za dużo nielegalnych koncertów, bójek, przemycania alkoholu i narkotyków w spodniach i pod koszulkami. Za dużo, żeby nie rozpoznać, jak ktoś kryje coś pod skórą.
I mimo swojej ciekawości, zagryza język, tym razem celowo. Każdy ma swoje brudy, swój bagaż. Sam Marley ma tyle bagażu, że pewnie i samolot by tego nie pomieścił. Jeżeli patrzenie w zacięte, zmęczone życiem twarze pijaków, z którymi wiele razy dzielił izbę wytrzeźwień, nauczyło go czegokolwiek, to tego, że każdy ma swoje problemy i swoje prywatne sprawy, o które się po prostu nie pyta. Chyba że chcesz stracić zęba albo dwa.

Więc Marley nie pyta, ba, nawet nic nie mówi. Jedni tężeją na dźwięk policyjnych syren, innych nękają martwe siostry w koszmarach. Marley zalicza się do obu. Każdy liże swoje rany, czasem i przez dziesięciolecia. Wszystko jedno.
Bez słowa podnosi się z taboretu i jak najciszej przesuwa się na zaplecze. Stamtąd nalewa dwa kubki lemoniady, bo Bonnie nauczyła się tydzień temu na półkoloniach, jak zrobić dziecięce, bezalkoholowe mojito i od tego czasu nie chciała pić nic innego. 
Kładzie oba kubki na podłodze, za ich krzesełkami, żeby przypadkiem nie rozlać napoju na drogą elektrykę i drewno. Andrew wygląda na spokojnego i rozluźnionego, jak zawsze. Jakby nic się nie stało. Bo teoretycznie tak było. Marleyowi przypomina się ich rozmowa sprzed kilku minut. 
– Z muzyką jest tak, że nie ma błędów. Chyba że jesteś jakimś psycho-purystą z obsesją na temat teorii sprzed pięciuset lat – pociąga nosem, wygrywając jeden z prostszych riffów, takich, które nawet początkujący może podłapać – wiem, że to głupio brzmi, że „trzeba wyczuć”. Ale muzyka jest od czucia. Według mnie muzyka to po prostu emocje przeniesione na fale dźwiękowe. Akustyczne? Cokolwiek. Nie da się zrobić błędu w emocjach, więc w muzyce też nie.
Przesuwa palce w inną pozycję, zmieniając melodię na zwrotkowy temat Aerials. Kątem oka widzi, że Andrew bezgłośnie palcuje różne akordy, z prawą dłonią opartą za mostkiem.
– Jednocześnie muzyka jest tylko metodą prób i błędów – ciągnie dalej, mając wrażenie, że jego wykład nie ma ani trochę sensu. Zwój ledwo pasujących do siebie słów – łączysz dźwięki ze sobą na tysiące różnych sposobów, aż wreszcie twoje synapsy pstrykną tak, że po prostu będziesz wiedział, że coś do siebie pasuje.
Dla demonstracji gra ciąg akordów, powtarza go kilka razy, co jakiś czas zmieniając pojedyncze dźwięki, aż wreszcie fraza układa się w refren jednej z bardziej popularnych piosenek Mugshot Deathbed. Dla upewnienia, że Andrew wie, o co chodzi, przygrywa jeszcze solo z tego samego singla. Oczy Raina błyskają porozumiewawczo. Po raz kolejny Marley dostaje potwierdzenie, że Andrew to równy gość. 
Wpada na kolejny głupi pomysł. Powinien zacząć je liczyć, bo zaraz pobije rekord ilości w miesiącu. 
Może to wina tego, że nie ma znajomych w swoim wieku. Oprócz Sheeny, którą zna od dwudziestu lat. Która zna go zdecydowanie za dobrze. Mamuśki z klasy Bonnie zawsze rzucają w niego wściekłymi spojrzeniami, więc nici z zacieśniania więzi, wzdychając o tym, jak szybko maluchy dorastają. 
Może przez to Andrew jest trochę jak powiew świeżego powietrza, oboje nie znają się od podszewki, mogą być zmęczeni życiem i równocześnie młodzi, w dziwnym wiekowym limbo, narzekać na pracę i niewdzięcznych klientów, na bolące plecy, cokolwiek. Mogą zacząć znajomość z czystą kartą, bez oczekiwań i nadziei. Mogą być dwójką przyjaciół wchodzących powoli w dorosło-starość-cokolwiek, nie martwiąc się, co poplamiło ich przeszłość. Mogą udawać normalnych. Nawet jeżeli Andrew nie musiałby udawać.
– Słuchaj, daj mi swój numer – wyciąga stary, zwietrzały paragon z kieszeni, razem z długopisem. Starty tusz oznajmia coś o promocji na szparagi. Wciska zrywek w dłoń Andrew – wyślę ci link do takiego kanału. Jeżeli chcesz lepszego wytłumaczenia, niż "wyczuj to", oni są dobrzy w wyjaśnianiu podstaw teorii i harmonii w prosty sposób. No i gdybyś nie mógł przyjść o tej samego godzinie za tydzień albo coś, to zawsze możesz dać znak.
Andrew waha się chwilę, jakby głęboko kontemplował decyzję. Marley trochę tego nie rozumie, bo od zawsze był zwierzęciem stadnym i brał telefony od każdego, kto tylko się zgodził. Nawet, żeby tylko wysyłać głupie żarty albo zdjęcia idiotycznych rzeczy, które mijali vanem podczas trasy zespołu. A jak telefony jeszcze nie były tak popularne, że każdy miał cegłę w kieszeni, to latał do każdej kafejki internetowej i wysyłał kiczowate pocztówki, kiedy tylko zatrzymywali się na stacji paliwowej. Od zawsze był upierdliwe czepliwy. W sumie jak o tym teraz myśli, to nie zdziwiłby się, gdyby Andrew odmówił.
Bierze łyk mojito z kubka w kształcie maski Jasona, który swoją okrągłą budową bardziej przypomina minikociołek. Kubek, który przyniósł Rainowi ma rączkę w kształcie jamnika w bułce, napis na boku głosi hot dog♥ w czerwieni i żółci. Powinien zainwestować w szklanki. Wypadałoby, jako trzydziestolatek.
Mija minuta, może trzy, i Andrew jakby poddaje się pomysłowi. Z lekko zmarszczonymi brwiami skrobie coś na paragonie i szybko oddaje papierek. Marley nie potrafi powstrzymać szerokiego uśmiechu zza kubka. Ma tylko nadzieje, że nie wygląda jak psychopata.
– Zajebiście. Znaczy, no. Super. Dzięki. Obiecuję, że nie będę cię nękać. Obiecuję, że będę próbować cię nie nękać.
Andrew odwzajemnia łagodny uśmiech i coś przeskakuje w powietrzu, bo wracają do lekcji gitary, jak gdyby nigdy nic. 


Niecałą godzinę później Andrew wychodzi ze sklepu, żegnając się z Marleyem machnięciem ręki. 
Te całe lekcje smakują nostalgią, bo mimo tego, jak bardzo wspomnienia Mugshot Deathbed zakrzywione są uzależnieniem i młodocianą nienawiścią, Marley jakimś cudem zaczyna tęsknić za graniem, podróżowaniem, zrywaniem strun głosowych, rzucaniem się we wściekle spocone tłumy, rozbijaniem drogich instrumentów na scenie, chociaż nie stać ich było na naprawy. Aż palce go świerzbią. Prawie dzwoni do Sheeny, zaproponować jakieś małe jam session, może zrobić open mic w sklepie, jak za starych dobrych czasów popluć na system do krzywych akordów i silnej perkusji. Prawie.


Następnego dnia spędza jakieś trzy godziny, grzebiąc przy starym Fenderze, gubiąc się w melodiach i akordach sprzed lat na tyle, że prawie zapomina odebrać Bonnie z półkolonii. Mała nie jest wściekła - czekała w samotności niecałą godzinę, nawet miła opiekunka puściła jej film (dla niego była mniej miła - prawie zabiła go wzrokiem, kiedy wbiegł do świetlicy. W dodatku zagroziła, że jeszcze chwila i zadzwoniłaby na policję). Bons była tylko poirytowana, że wszyscy jej przyjaciele zdążyli już pójść do domu.
W ramach przeprosin Marley pozwolił wybrać małej płytę do słuchania w samochodzie (wygrało Green Day) i podjąć decyzję o kolacji.
– Pani puściła mi Ratatujzaczęła trajkotać, gdy tylko zaparkowali przy większym spożywczaku. Dzisiaj podobno grali pół dnia w podchody, ale to Marley mógł sam odgadnąć, patrząc na ubłocone trampki Bonnie – chce taki ratatuj, jak oni tam robili.
– Tylko nie mamy szczura, który za nas to zrobi – krzywi się Marley, ciągnąc się za włosy. W odpowiedzi dostaje obrażoną minę.
– On ma na imię Remy!


Dopiero w połowie zakupów orientuje się, że za cholerę nie wie, z czego robi się ratatouille. I jak się je robi. Nie ma internetu w telefonie, bo poradnik księgowości kazał mu przyoszczędzić na czymś, a skoro i tak płacił za router w domu i w pracy, po co mu dodatkowe LTE, skoro i tak by go nie używał? Ewidentnie po to. Bonnie podbiegła do zamrażarek, wlepiając oczy pełne makabrycznej ciekawości w kawały zmrożonego mięsa. Chyba źle wychowuje dzieciaka. Ale przynajmniej czymś się zajęła.
Dobra, szybko, myśl. Bonnie będzie załamana, jak Marley odmówi jej wymarzonej kolacji, tym bardziej po całym fiasko z jego spóźnieniem. Szczególnie że jeszcze w samochodzie obiecywał, że jest gotowy przygotować wszystko, czego zechce. Bonnie nie kupi żadnego kłamstwa w takiej sytuacji.
W desperacji Marley wchodzi w kontakty telefonu, przebiegając wzrokiem od A do Z. Ojciec nie będzie nic wiedział o gotowaniu, jeżeli w ogóle by odebrał. Tym bardziej że nie rozmawiali od jakiegoś miesiąca. 
Sheena umie zrobić jajecznicę, i to ledwo, bo nawet i to przypala z reguły. Marleyowi przypomina się życie na krakersach i zupkach z proszku podczas tras, bo nikt nie potrafił gotować. Przez to on sam się nauczył. Tylko podstaw, a przepisu na ratatouille nie było w zestawie przetrwania głodującego muzyka.
Matka. Prędzej odgryzłby sobie rękę, niż prosił ją o pomoc. I tak już uważa go za ofiarę. Pewnie myśli, że Bonnie też jest zmuszona żyć na krakersach i zupkach z proszku. Co to, to nie. Nie będzie się łasił przed matką. Jeszcze powiedziałaby coś w stylu “a nie mówiłam”, i Marley byłby zmuszony ominąć wizytę w następne święta. Nie z żadnego konkretnego powodu, po prostu na złość.
Madeleine. Mads pewnie wiedziałaby, jak zrobić ratatouille. Zawsze lubiła dziwnie brzmiące potrawy i chwaliła się co bardziej ekstrawaganckimi posiłkami, często wysyłając ich zdjęcia prosto do Marleya. Żeby pozazdrościł. Chociaż gdyby się jej zapytał, pewnie by go wyśmiała. Po co komuś takiemu jak on przepis na ratatouille. No i przede wszystkim Madeleine nie żyje. Od dwóch lat. Powinien usunąć jej numer.
Mindy i inni pracownicy .tattomb. odpadają. Marley lubi luźną atmosferę, jaką utrzymuje z tatuażystami, ale szef pytający kogoś w dzień wolny, jak zrobić obiad, zaliczałoby się do spoufalania. Albo gorzej, ktoś mógłby wziąć to za szykanę.
Wtedy przypomina mu się, że Andrew wspominał coś o pracy w knajpie. Może gotuje? Nawet jeżeli robi za kelnera, to może chociaż widział jakieś ratatouille na oczy? To i tak bliższe spotkanie, niż Marley miał kiedykolwiek z tą potrawą.
Marley zagryza wargę, rzucając okiem na Bonnie. Zdążyła obskoczyć wszystkie lodówki i wróciła pod jego nogę, wciskając coś niby ukradkiem do koszyka. Marley zauważa, że to litr truskawkowego mleka i czekoladowe płatki. Mała wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale trzymała to tuż za zębami. Jakby na siłę zatrzymywała się przed parsknięciem czegoś na cały głos. Ostatecznie, niby po namyśle, ciągnie go za nogawkę.
– To co musimy kupić na ten ratatuj?
Robi słodkie oczka kopniętego szczeniaka i nadzieja na zamówienie czegoś na wynos pryska. Jak Bonnie wyciąga smutną minkę, to nie ma ratunku. Wszyscy w promieniu kilometra giną tragiczną śmiercią.
Jak na zawołanie ktoś zza jego pleców grucha coś o słodkim dzieciaku. Marley widzi w oczach małej błysk - dobrze wiedziała, co robi.
Dobra, trudno. Najwyżej Andrew weźmie go za idiotę. W najlepszym wypadku będą mieli z czego się śmiać. Albo coś tam. Marley bierze głęboki oddech i wystukuje wiadomość.

ra(ta)tuj!! wiem że to może idiotyczne pytanie ale czy wiesz może jak się robi ratatouille

krótko mówiąc mam na karku wściekłą ośmiolatkę gotową mnie zagryźć jeżeli nie kupię odpowiednich składników a właśnie jesteśmy w sklepie i ja nie mam internetu

mam nadzieję że nie zniszczyłem szansy na przyjaźń tą wiadomością PRZEPRASZAM x

tutaj Marley z .stringed up. jakby co

Dopiero po wysłaniu czwartej wiadomości orientuje się, że chyba nigdy nie wspomniał o tym, że ma pod opieką ośmioletnią siostrzenicę. Marley ma tylko nadzieję, że Andrew nie pomyśli, że ukradł dzieciaka. Jedyne, co mu w tej sytuacji zostaje, to nadzieja.

Andrew?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz