- Wiesz w czym jest problem? – mruknęłam spuszczając wzrok w dół. Puściłam jego koszulę, a dłonie swobodnie zjechały po jego klatce piersiowej. – Nie mam już pojęcia która z moich wszystkich wersji jest prawdziwa. Dzień w dzień grałam kogoś zupełnie innego przez kilka lat. Tak mi to na psychę siadło, że czasami już sobie po prostu nie radzę – nie chciałam go podejść. Mówiłam szczerze to co czułam. W końcu wyrzuciłam z siebie ten ciężar, który od jakiegoś czasu dźwigałam na swoich barkach. Nawet Dante, rodzony brat nie wiedział. Nie chciałam go denerwować. Miał swoje życie i swoje problemy. Wiedziałam również, że zmusiłby mnie do odejścia. Wiedząc gdzie Zeno ukrył elektrycznego papierosa sięgnęłam po niego ręką. Czułam jak ręce zaczynają mi się trząść, a oczy delikatnie się zeszkliły ale nie chciałam dać tego po sobie poznać. – Nie obiecuję ci, że zmienię się od razu – wzięłam głęboki wdech trzymając elektryka w ustach, a owocowy dym wypełnił całe moje płuca. – Mogę ci tylko obiecać, że spróbuję – mruknęłam i wypuściłam dym bokiem. Chyba był zadowolony z tego co usłyszał. Zabrał ręce dając mi do zrozumienia, że mogę już odejść. Gdyby nie fakt, że w każdej sekundzie mogłam pęknąć z przyjemnością zostałabym dłużej. – I szczerze przepraszam… Najbardziej za to, że próbowałam w to wciągnąć twoich bliskich. Byłam, w sumie jestem, okropna.
- Cieszę się, że w końcu coś do ciebie
dotarło – włożyłam papieros do kieszeni jego spodni.
- Nie dziękuj za wcześnie – wyminęłam
go i ruszyłam w stronę wejścia do jego biura. Odwrócił się w moją stronę, a ja
spojrzałam przez ramię. – Możesz pomyśleć o jakiejś randce – puściłam mu oczko i
ruszyłam do wyjścia z willi zostawiając go samego ze swoimi myślami.
Kiedy tylko wsiadłam do samochodu
zaczęłam przeszukiwać schowek w poszukiwaniu tabletek. Zawsze miałam je
pochowane po najróżniejszych zakątkach, żeby tylko były gdzieś pod ręką. Udało
mi się wygrzebać opakowanie ze schowka, w którym była ostatnia tabletka. Połknęłam
ją bez popijania. Czy mądrym pomysłem było wracać po kilku lampkach wina
samochodem? Niekoniecznie. Ale co złego mogłoby się stać?
No niestety, stało się. Ale nie
przez alkohol. Z racji, iż do rezydencji Morettich jedzie się przez lasek,
zwierzyna wyskakująca przed maskę samochodu nie powinna być dla przejezdnych
czymś zaskakującym. Jechałam dość powoli jednak nawet to nie pomogło sarnie,
która wbiegła centralnie przed mój wóz. Zwierzę doczołgało się do rowu po
drugiej stronie ulicy, gdzie przewróciło się i dokonało swojego żywota. Oczywiście
wgniecenie w masce było dość spore i jak na złość grat nie chciał już odpalić.
- Jebany gruz – warknęłam wyciągając
telefon. Chciałam zadzwonić żeby ktoś mnie odholował ale oczywiście, złośliwość
rzeczy martwych nie miałam zasięgu. Nie zostało mi nic innego jak wyjść i
zacząć szukać miejsca z lepszym łączem. Postanowiłam iść przed siebie aż w
końcu dojdę do głównej drogi. To zdecydowanie nie był mój dzień. Niebo
momentalne zrobiło się czarne. – Zajebiście – mruknęłam słysząc grzmot w oddali.
Letnia pogoda była tak cholernie zdradliwa. Nie miałam pojęcia ile przeszłam
ale samochodu w oddali już nie widziałam. Na ludzi też nie trafiłam. Czułam się
jakbym była sama na świecie. Po kolejnym grzmocie zaczęło padać. Lało tak
mocno, że po kilku sekundach byłam przesiąknięta do suchej nitki. Irytację
wyjebało po za skale. W końcu dotarłam do głównej drogi. Miałam zasięg ale musiałam
schować się przed deszczem. Jednak bozia się zlitowała. Z oddali jechał
samochód. Od razu wyciągnęłam rękę prosząc tym samym żeby się zatrzymał. Jak
ogromna była moja radość kiedy czarny wóz zatrzymał się tuż przy mnie. Nie
czekając na specjalne zaproszenie od razu otworzyłam drzwi i usiadłam w fotelu.
- Człowieku życie mi ratujesz – mruknęłam
patrząc na kierowcę. Znałam tą twarz… - Vinc? – zmarszczyłam brwi ze
zdziwienia. Nigdy nie spodziewałabym się spotkania z nim, zwłaszcza w takich
okolicznościach.
<Vincent?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz