- Czy mówiłem już, jak bardzo mi się to nie podoba, że muszę tu być w mój dzień WOLNY od pracy? – wymamrotałem pod nosem z wyczuwalną nutą irytacji w głosie, podczas przedzierania się przez stos trupów. Ciała powoli wchodziły w stan rozkładu, a co za tym idzie, w niewentylowanym pomieszczeniu, jakim był właśnie opuszczony magazyn, zaczynało już nieziemsko walić.
Niewzruszony tym smrodem kopnąłem z gracją jedno z cielsk, które leżało mi na drodze i po krótkim zerknięciu na twarz nieszczęśnika, ruszyłem dalej.
- Tak, to już będzie piąty raz, kiedy wyrażasz swoje niezadowolenie od momentu, kiedy wyszedłeś z domu – w moim uchu nagle rozległ się stonowany głos. – I to już będzie również piąty raz, kiedy mówię ci, że byłeś jedynym dostępnym agentem w mieście, a sprawa jest nagląca.
- Tak, tak – prychnąłem i z niezadowoleniem zauważyłem, że już łażę po budynku od dobrych dwudziestu minut. – Przypomnij mi jeszcze raz, co ja tu robię? – rozejrzałem się wokół panującego półmroku, którego nie mogły nawet rozegnać wpadające z małych okienek u sufitu promienie światła. Wokół jak już wcześniej wspomniałem, roiło się tu od zmasakrowanych zwłok.
Moon westchnął ciężko i mogłem sobie wyobrazić, jak zmęczony przeciera dłońmi twarz.
- Trzy godziny temu odbyła się tu walka członków mafii Serpents z jakimś mało istotnym, lokalnym gangiem, który najwyraźniej chciał zdobyć trochę rozgłosu… Ale jak widać, porwali się z motyką na słońce – wyjaśnił na spokojnie mężczyzna.
- No, mają rozmach skurwysyny – gwizdnąłem pod nosem, wtrącając się w początek wypowiedzi Moon. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie komunikatora odchrząknął upominająco, na co wysiliłem się na krótkie „Przepraszam, kontynuuj”.
– Tak się składa, że jeden członek gangu był w posiadaniu przydatnych dla nas informacji. Na podstawie zdjęcia, które ci wcześniej przesłałem, musisz go odnaleźć i zobaczyć czy przypadkiem nie nosił ich przy sobie – Gregory w końcu zakończył nakreślać sytuację (po raz drugi tego dnia) i zamilkł, oczekując pewnie bym w końcu wziął się do roboty.
Jęknąłem cierpiętniczo, ponownie omiatając spojrzeniem swoje otoczenie. Moon sam dobrze widział przez moje okulary, że nie będzie łatwo zidentyfikować poszukiwanego. Co drugie zwłoki miały zmasakrowane twarze, a czasami to nawet nie miały głowy. Na dodatek w ranach mogłem dostrzec coś w rodzaju odcisku, prawdopodobnie po sygnecie, osoby, która zadawała cios. Czyżby ten cały Seran tu był? Na ten moment nie wiedzieliśmy o nim zbyt wiele, ale czyniliśmy znaczące postępy, które pomogą nam w niedalekiej przyszłości nakreślić jego tożsamość. Chociażby te sygnety. Były przypisywane do jego osoby, ale znając realia świata rzeczywistego, mogła to być jakikolwiek inny człek z biżuterią na palcach. No cóż, ale zawsze coś, czyż nie?
Jedne było pewne. Widać było, że mafia się nie cacka i ktoś na pewno dołożył starań, by wszystkich tutaj zgromadzonych nikt już więcej nie rozpoznał.
- A czy przypadkiem nasz cel nie hasa sobie po mieście, kiedy ja tu się męczę? – wymamrotałem z małym promyczkiem nadziei, że może udało mu się uniknąć tej masakry.
- Z tego, co mi wiadomo, to nikt z gangu nie wyszedł stąd żywy, więc na pewno musi tam gdzieś być…
- Przecież mi to zajmie wieczność! – warknąłem w przestrzeń, ale słowa były skierowane prosto do Pittmana. – Czy akurat dzisiaj musiało mi się trafić grzebanie w trupach, kiedy za godzinę muszę być na dniu otwartym przedszkola?!
- Jeśli zepniesz poślady, to powinieneś się wyrobić, kazałem kierowcy na ciebie poczekać i po wszystkim od razu zawieźć cię do… - przestałem słuchać, kiedy usłyszałem odgłos obuwia odbijanego od posadzki. Zdążyłem się odwrócić w idealnym momencie, by dostać pięścią w twarz. Chyba nie muszę wyjaśniać, że jakiś cwaniaczek wziął mnie z zaskoczenia i do tego zaszarżował na mnie bez żadnego uzbrojenia.
- Kurwa! – krzyknąłem, czując pieczenie i ból całego prawego policzka, jednak z doświadczenia wiedziałem, że na szczęście żadne moje kości nie zostały uszkodzone. Facet, który musiał od dłuższego czasu czaić się w mroku i który postanowił mnie zaatakować, wykonał kolejny cios, który tym razem udało mi się odeprzeć. Nie owijając w bawełnę, uderzyłem go w brzuch, a konkretnie to w miejsce, gdzie mniej więcej powinna znajdować się nieosłonięta żebrami wątroba. Idealny krytyczny punkt.
Układ nerwowy mojego przeciwnika w milisekundach rozniósł po ciele informacje o bólu, sprawiając, że ten aż zachłysnął się powietrzem. Naturalnym odruchem organizmu było przetrwanie, dlatego mężczyzna automatycznie złapał się za brzuch i upadł horyzontalnie na ziemię, zwijając się we własnym cierpieniu. Dobrze wiedziałem, że na tym etapie już nawet nie potrafi kontrolować swojego ciała.
- Wątroba jest naprawdę intrygująca. Nie dość, że potrafi się sama regenerować, to na dodatek jest połączona z autonomicznym układem nerwowym. Jest na tyle ważnym organem, że nasz organizm nie może puścić tego płazem, gdy przypadkiem zostanie uszkodzona – uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, że mój przeciwnik i tak nawet nie sili się, by mnie słuchać, śliniąc się jedynie na umazaną od krwi posadzkę. Już bez zbędnego przedłużania wyciągnąłem z ukrytej kabury pistolet z tłumikiem, po czym zadałem ostateczny cios.
- Mogłeś już mu darować ten mały biologiczny wykład… - Moon odezwał się, kiedy to ja pochyliłem się w stronę najświeższego trupa, by przyjrzeć się jego twarzy.
- Musiałem się pochwalić tym, co mnie nauczyliście przed laty – odparłem pół żartem, po czym wyprostowałem się z cichym westchnięciem. Zabity przed chwilą przeze mnie mężczyzna również nie okazał się moim celem. Najwyraźniej był jakimś niedobitkiem, który miał na tyle szczęścia, by się ukryć, podczas gdy jego koledzy zostali wymordowani w pień. Westchnąłem ciężko niepocieszony tą całą sytuacją i krwią, która splamiła wierzch mojego stroju, już nie wspominam, że pulsujący z bólu policzek nie poprawiał ani trochę mojego nastroju.
Zapowiadała się przede mną ciężka godzina pracy, wypełniona przeszukiwaniem zwłok. Nie mogłem jednak marnować czasu na narzekanie, gdyż nie mogłem zawieść mojej słodkiej Merri i nie pojawić się na dniu otwartych dla rodziców. Wystarczy już to, że wysłałem kilka dni wcześniej matce SMS, by powiadomić ją o tym wydarzeniu, na wypadek, gdyby chciała wpaść. Najwyraźniej jednak była zbyt zajęta piciem i ćpaniem, by chociażby mi odpisać.
Schowałem w końcu pistolet do kabury i poprawiłem rękawiczki, które delikatnie podwinęły się na nadgarstkach. No cóż, trzeba brać się do roboty. Najlepsze w tym wszystkim było to, że nawet nie mieliśmy stu procentowej pewności czy gościu miał przy sobie te dane, w końcu kto był tak głupi, by nosić przy sobie plik z niezwykle ważnymi informacjami?
~~*~~
Okazało się, że był na tyle głupi, by nosić przy sobie te ważne dane. Na pendrive. W kieszeni swoich dresowych spodni.
Poirytowany całą sytuacją, zgodnie z instrukcjami Gregorego wsiadłem do samochodu, którym przyjechałem na miejsce i przekazałem maleńki przedmiot kierowcy. On już wiedział, co dalej z tym zrobić. Pozostało już tylko dotrzeć do przedszkola z małym opóźnieniem, które niestety było nie do uniknięcia.
- Boże święty, przecież tego się nie wyklepie – z lekkim przejęciem przyglądałem się w podręcznym lustereczku dopiero co pojawiającemu się siniakowi. Już przybierał odpychający czerwono-fioletowy kolor i mogłem sobie wyobrazić spuchniętą prawą stronę mojej twarzy za kilka godzin. Jak mogłem pokazać się w takim stanie w przedszkolu pełnym małych dzieci i ich rodziców?
- W schowku pod siedzeniem powinny być jakieś kosmetyki, które pomogą ci zatuszować to paskudztwo – Moon odezwał się wcale nieproszony.
- Tobie już podziękujemy – fuknąłem pod nosem, jak obrażone dziecko, ale mimo wszystko sięgnąłem ręką do schowka. – O chłopie, sporo tu tego!
Wygrzebałem matujący podkład i puder, od razu zabierając się nieudolnie do zakrycia siniaka.
- Szkoda, że sam siebie nie widzisz. Wizażystą to ty na pewno nie zostaniesz – Moon prychnął ironicznie, ale po jego tonie, wiedziałem, że tłumi w sobie śmiech. Miałem też wrażenie, że kierowca rzuca mi rozbawione spojrzenie w lusterku.
- Pozostawię to bez komentarza – odparłem, przyglądając się finalnie w lustereczku. Nie było AŻ tak źle. Kolor trochę prześwitywał przez podkład, ale przynajmniej podjąłem się próby, by chociaż minimalnie wyglądać przyzwoicie. Pozostało już tylko ocenić, jak bardzo ubrudzony został mój ubiór. Buty można było szybko przetrzeć chusteczką, a na czarnym garniturze plama krwi nie powinna się wyróżniać. Problemem był biały spód.
- Świetnie, ujebałem się, jak świnia – zauważyłem z niesmakiem, wpatrując się w już zaschnięte plamki na mojej niegdyś nieskazitelnie czystej koszuli.
- Język – Moon upomniał mnie, a ja jedynie wywróciłem oczami. – Przewidziałem uprzednio taką sytuację i kazałem zapakować dla ciebie ubranie na zmianę, powinno być w bagażniku.
Na słowa mężczyzny od razu zajrzałem przez skrytkę na tył pojazdu i zauważyłem ładnie zapakowany w folię strój.
- Boże! Moon, czy mówiłem ci już, jak bardzo cię kocham?!
~~*~~
Z niecałym piętnastominutowym spóźnieniem wpadłem do sali lekcyjnej, zwracając na siebie uwagę wszystkich osób w pomieszczeniu. Uśmiechnąłem się nieśmiało do tych wszystkich wścibskich oczu, po czym po cichu zatrzasnąłem za sobą drzwi.
- Przepraszam – wyszeptałem w stronę nauczyciela, który stał pod tablicą wraz z dziećmi ustawionymi w równym szeregu. Nie czekając na reakcję z jego strony, usiadłem na samym końcu, w pierwszej lepszej ławce, poprawiając odruchowo okulary, które delikatnie zsunęły mi się z nosa.
Meredith, gdy tylko mnie zauważyła, wyszczerzyła się od ucha do ucha i z tą swoją dziecinną radością pomachała w moją stronę, na co odpowiedziałem jej lekkim skinięciem głowy i zadowolonym uśmiechem. Boże, wyglądała tak uroczo w tych galowych ubrankach i upiętych w kucyki falowanych włosach. Miałem szczerą nadzieję, że Moon zrobił kilka zdjęć przez moje szkła.
- Dobrze w takim razie kontynuujmy – nauczyciel odchrząknął znacząco i wskazał na pierwszego dzieciaka w szeregu, który wysunął się na przód i zaczął recytować jakiś tam wierszyk. Nie wiem jaki, bo jakoś się na tym nie skupiłem. Interesowało mnie tylko to, co ma do zaprezentowania moja mała siostra. Mimo to przybrałem zainteresowany wyraz twarzy i biłem gromkie brawa wraz z innymi rodzicami, wtedy kiedy było trzeba.
Jak się potem okazało, Merri bardzo dobrze poradziła sobie ze swoim wierszem. Trochę dukała i pomyliła z dwa lub trzy słowa, ale i tak rozpierała mnie duma z jej starań. Dlatego, gdy tylko wszystkie dzieci skończyły i w klasie zapanował harmider, spowodowany przez małe brzdące podbiegające do swoich rodzicieli, postanowiłem sam wstać i podejść do dziewczynki.
- Vinnie! – pisnęła radośnie, a jej małe warkocze uroczo podskoczyły w powietrzu, kiedy skróciła w kilku susach dzielący nas dystans. W tle usłyszałem ciche chichoty, pewnie jakiś obserwujących nas matek i krzyk dzieci.
- Przepraszam za spóźnienie, coś mi wypadło w pracy… - uśmiechnąłem się do młodej, która od razu uczepiła się mojej nogi. – Spisałaś się dzisiaj na medal, sam Szekspir pozazdrościłby twojej dykcji – dodałem, głaszcząc ją delikatnie po głowie, uważając, by przypadkiem nie popsuć jej fryzury.
- Kim jest Szek…Zbir? – zapytała, podnosząc na mnie spojrzenie swoich wielkich, ciemnych oczu.
- Nie żaden zbir, tylko Szekspir – zaśmiałem się cicho i podniosłem ją w swoje ramiona. – Kiedyś się dowiesz. Na razie nie ma co zaprzątać twojej ślicznej główki tymi bzdurami.
Uśmiechnęła się do mnie promiennie, a ja rozpłynąłem się pod jej urokiem.
- Och, panie Hart! Co panu się stało w twarz? – nagle jedna z matek podeszła do mnie i nachyliła się, dyskretnie przyglądając się mojemu nieudolnie zakrytemu siniakowi. Świetnie, tego właśnie próbowałem uniknąć od samego początku...
- Pani Parry! Miło panią widzieć! Jak zwykle wygląda pani promiennie – odpowiedziałem z przesadną uprzejmością i czarującym uśmiechem na ustach, który sprawił, że ta starsza ode mnie kobieta spłoszyła się, jak nastolatka. – Proszę sobie wyobrazić, jaki pech mnie dzisiaj spotkał! Nagle zadzwonili do mnie z pracy i przez to spóźniłem się na dzień otwarty… A mało tego! Kiedy wychodziłem z taksówki, potknąłem się i niefortunnie uderzyłem w słup!
- Doprawdy… Dobrze, że to tylko siniak i nie stało się panu nic poważniejszego – odparła pełnym troski głosem i współczującym wzrokiem badała dalej moją twarz.
Skinąłem głową na potwierdzenie jej słów i poprawiłem Meredith w swoich ramionach, opierając jej małe ciało na swoim biodrze. Była na tyle drobnym szkrabem, że jej waga wcale mi nie przeszkadzała. Moja siostra była nieśmiałym dzieckiem, dlatego, gdy tylko kobieta do nas podeszła, wtuliła się we mnie mocno, jak mała panda, łaknąć mojego kontaktu fizycznego, który kojarzył jej się z bezpieczeństwem i ostoją.
Przed nami zapowiadała się jeszcze godzina atrakcji. W końcu był to dzień otwarty, więc można było się spodziewać czegoś więcej niż tylko recytacji kilku wierszyków. Sam jednak nie miałem nic przeciwko spędzaniu tutaj czasu, póki moja Merri było szczęśliwa i zadowolona.
~*KILKA DNI PÓŹNIEJ *~
Po odwiezieniu Meredith do Leny na nockę, skierowałem się samochodem do baru, który nosił ciekawą nazwę – „Outcast”. Przytułek ten , jak się okazywało, nie był jedynie miejscem do porządnego upicia się, albowiem w podziemiach znajdowało się jeszcze kasyno.
Dostałem cynka z zaufanego źródła, że Seran ze swoją ekipą lubi odwiedzać to miejsce i prawdopodobieństwo spotkania go tam będzie na pewno większe niż przypadkowe wpadnięcie na siebie na ulicy. Nie miałem zielonego pojęcia, jak ten człowiek wygląda i czego powinienem się spodziewać. Mogłem liczyć na cud, że udami mi się go zidentyfikować jedynie po sygnetach. Nic więcej mi nie pozostało. Lepiej spróbować, niż potem żałować, że nie wykorzystało się danej szansy. Prawda?
Na miejscu okazało się, że ochrona jest nie do obejścia dla zwykłego szarego człowieka, który chciałby się siłę zrobić wjazd do tej arkadii gier hazardowych. Na szczęście przy pociągnięciu za odpowiednie sznurki, uprzednio zdobyłem specjalną przepustkę do kasyna, aby móc bez zbędnych problemów i zgrzytów wślizgnąć się do środka.
Już na samym wejściu w moje uszy uderzyła muzyka, nienachalna i nie za głośna. Wręcz idealna do spędzenia przy niej kilku godzin na dobrej zabawie. Wokół panował lekkim półmrok i potrzebowałem dać swoim oczom chwilę, aby się do niego przyzwyczaiły. Musiałem obrać, jakiś punkt kontrolny.
Postanowiłem usiąść przy barze, odganiając od razu od siebie nachalnego barmana, który na siłę chciał mi wcisnąć jakiś napój. W międzyczasie zacząłem dyskretnie rozglądać się po pomieszczeniu. Kasyno samo w sobie wyglądało na ekskluzywne i gdyby nie widok tych wszystkich parszywych osiłków, mógłbym nawet nie przepuszczać, że jest to podrzędna nielegalna działalność. Było w sumie kilka pomieszczeń przeznaczonych do gry. Ja siedziałem w tym największym, gdzie znajdowały się głównie stoły do gier karcianych i ruletek. Z mojego aktualnego położenia miałem idealne spojrzenie na to, kto wchodzi i wychodzi z pomieszczenia, dlatego od razu w oko rzuciła mi się grupka młodych mężczyzn. Gwarnie o czymś dyskutowali i wybuchali co chwila śmiechem, czemu towarzyszyły małe przepychanki. Jednak tylko jeden z nich zwrócił moją SZCZEGÓLNĄ uwagę. Był to mężczyzna nieznacznie ode mnie wyższy, umięśniony, z ciałem niemalże całkiem pokrytym tatuażami. Włosy miał spięte w chaotyczny kok, a jego oczy błyszczały niebezpiecznie w mroku, kiedy spoglądał na swoich towarzyszy. Mało tego. Na jego palcach zauważyłem dwa sygnety i ślady na skórze, które mówiły, że w ostatnim czasie musiał brać udział w jakiejś bójce.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Lepsze to niż nic.
Sprawnie zeskoczyłem ze stołka barowego i odpiąłem dwa górne guziki mojej koszuli, aby wyglądać na bardziej „wyluzowanego”. Następnie postanowiłem zbliżyć się do hałasującej grupy, która najwyraźniej kierowała się do pomieszczenia z automatami do gier. Musiałem jakoś nawiązać kontakt.
Ku mojemu zadowoleniu banda była zbyt zajęta sobą, by zauważyć to, że zaczynałem się do nich zbliżać. Nie było więc trudno zaaranżować „przypadkowe” wpadnięcie, które z boku mogło wyglądać, jakby było spowodowane z ich winy. Czas się brać do roboty…
Moje ramię nagle uderzyło w to należące do tajemniczego blondyna i wszystko wokół na chwilę zamarło. Zaskoczony mężczyzna wypuścił ze swojej dłoni tokeny, których kilka udało mi się uratować przed zetknięciem z podłogą. Reszta odbiła się z cichym brzdękiem o posadzkę.
- Co do kurwy?
- Wystarczy „przepraszam” – oznajmiłem spokojnie, z łagodnym uśmiechem na ustach. Schyliłem się po pozostałe żetony, po czym zrównałem znowu wzrok z mężczyzną stojącym naprzeciwko mnie. Dlaczego wydawał mi się tak dziwnie znajomy…?
<Jayden? c: >
2507 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz