niedziela, 24 lipca 2022

Nowa Postać - Marley Korzeniowski!

 
KONTAKT: ceresowa1@gmail.com /// morrigan#2772

IMIĘ & NAZWISKO: Marley Korzeniowski
PSEUDONIM: Potulnie nazywany Mugs, bo do polaroidów z klientami pozuje z kamienną twarzą, jak w areszcie. Wcale nie dlatego, że trzyma w domu kolekcję kubków z idiotycznymi napisami. No i jego stary zespół nazywał się Mugshot Deathbed, ale to już inna sprawa. Czasem wołają na niego też Motorbaby, bo kupił sobie Davidsona pięć lat temu i wciąż boi się na niego wsiąść. Jakimś cudem wszystkie przezwiska są na M, jak imię. W sumie łatwiej zapamiętać.
WIEK & PŁEĆ: Mężczyzna || 33 lata

•••
ORIENTACJA: Biseksualny 
STATUS SPOŁECZNY: wolny. Tak bardzo, jak wolny może być trzydziestoparolatek z dzieciakiem.
RELACJE: 
  • Artur Korzeniowski – ojciec, Polak pierwszej generacji, podróżnik od siedmiu boleści. Pisze książki i robi zdjęcia dla National Geographic, co miesiąc zmienia adres, a złapanie go graniczy z cudem. Mimo wszystko wysyła z każdego nowego miejsca pocztówkę synowi.
  • Francine McArthy – matka, jak na upartą artystkę z wielkimi planami na przyszłość przystało, zachowała swoje nazwisko nawet po ślubie. Teraz prowadzi mały sklepik plastyczny w rodzinnym Fort William. Ona wysyła własne interpretacje tych samych ojcowskich pocztówek do Marleya, którego schowek w mieszkaniu już pęka od tysiąca płóciennych obrazów, które głupio mu wyrzucić.
  • Madeleine Korzeniowski-Downs – młodsza siostra, która razem ze swoim mężem zmarła w wypadku samochodowym niecałe dwa lata temu. Przynajmniej dokumenty mówią o wypadku. Madeleine była zamieszana w nielegalne podziemie Londynu i jej niedokończone sprawy przeszły na Marleya, który chcąc nie chcąc, musiał wrócić na stare śmieci. Rodzeństwo gryzło się w dzieciństwie, ale miało coraz lepszy kontakt z roku na rok i chociaż Marley nie był nigdy tak blisko z Madeleine jak ojciec, do teraz nie potrafi spojrzeć w stronę albumów z rodzinnymi zdjęciami.
  • Bonnie Downs – ośmioletnia córka Madeleine, no i teraz mniej-więcej córka Marleya, który został wpisany jako jej opiekun prawny po wypadku. Mała wciąż nazywa Marleya wujkiem, czy po imieniu, i w sumie jemu to nie przeszkadza (ba, wręcz pasuje) nawet jeżeli w teorii prawa jest jej ojcem. Większość osób nazywa jego sposób wychowania niekonwencjonalnym albo bezpośrednio dziwnym. W końcu zdarza mu się zabierać małą do pracy, daje jej mazać po jego tatuażach jak kolorowankach, wyciąga ją na rockowe koncerty i pozwala jej przeklinać (jak tylko nikogo nie ma wokoło). Niech ludzie mówią, co chcą. Bonnie go lubi i to się liczy.
  • Sheena Muir – przyjaciółka, była perkusistka Mugshot Deathbed i samozwańcza największa lesbijka Soho. Teraz zamiast walenia w bębny obcina włosy połowie Londynu. Z Marleyem znają się od liceum, a ich przyjaźń przeżyła założenie zespołu, jego rozpad, pobyt Sheeny w poprawczaku i trzyletnią wizytę Marleya w Stanach. Sheena nie ma żadnych kontaktów z Pangeą, ale wie o kryminalnej przeszłości Marleya. Tylko nie o tym, że to już nie tylko przeszłość, tylko, no... teraźniejszość. Znowu.
  • Zeno Moretti-Harris – Marley próbuje szanować dzieciaka, albo chociaż udawać, że szanuje, bo w końcu on jest głową Pangei, ale cholera, kto puścił dwudziestolatka za stery? Nie to, żeby on hipotetycznie robiłby cokolwiek lepiej, ale prędzej odgryzłby sobie palec, niż kłaniał się przed kimś dziesięć lat młodszym od siebie. Mimo wszystko trzyma język za zębami i jest na wyciągnięcie ręki, kiedy tego potrzeba.
CHARAKTER & APARYCJA: Wyobraź sobie ojca (a raczej kogoś, kto mentalnie jest ojcem, bo emanuje taką energią), który lata swojej świetności przeżył farbując włosy, wpychając  kolczyki gdzie tylko wlezie, pokrywając każdy centymetr swojego ciała tatuażami, tylko żeby zobaczyć wściekłe spojrzenie rodziców i czerpać z tego jakąś dziką satysfakcję. Tylko że Marley oprócz tego wszystkiego założył też własny anarchistyczny zespół i wybijał zęby faszystom po wypaleniu dwóch blantów, wciągnięciu kreski i wypiciu trzech shotów. Gorzej być nie mogło. Przynajmniej kiedyś. 
Kiedyś Marley był tragedią, fajerwerkiem wybuchającym w dłoniach, wybielaczem wyżerającym dziury w koszulach, ogniem niszczącym zachłannie wszystko na swojej drodze.
Kim jest teraz? Kalejdoskopem. 
Wypalona idea nastoletniego buntu; sweter, który miło zmiękł po nastym praniu, zakotwiczona barka kołysząca się na tafli jeziora, ciepły kubek obrzydliwie słodkiej herbaty w jesiennym deszczu – to właśnie Marley.
*
Zaczyna obgryzać paznokcie, gdy tylko pierwsza matka rzuca mu pogardliwe spojrzenie. Wcześniej kręcił kciukami w tak zawrotnym tempie, że przeskakiwały mu wszystkie ścięgna, ale stara Smith popatrzyła się na niego, jakby miał wszy, albo gorzej. A Bonnie lubiła bawić się z jej córką. Szlag.
Fakt, przybiegł na dzień otwarty spóźniony i spocony, z ciemnymi kosmykami przyklejonymi do czoła i karku, które założył za uszy (powinien iść do fryzjera, ale włosy kończą mu się tuż nad żuchwą, a Bonnie chciała mu zrobić warkoczyki. Poza tym nie przeszkadzają mu dłuższe włosy. Prawda, kręcą się na wilgoci, ale łatwo je odgarnąć z oczu. Bonnie dała mu spinki). Musiał ściągnąć skórzaną kurtkę z ramion, więc czuł kilka par oczu świdrujących jego pokryte tatuażami ramiona, szyję i dłonie, ale cholera, co od niego wymagają, że będzie w prawie trzydziestostopniowym udarze chodził w golfie? Dobrze, że chociaż na twarzy jeszcze nie zrobił sobie żadnego. Jedyna część ciała czysta jak świeży śnieg. 
Różowy lakier, którym Bonnie niezdarnie pomalowała mu paznokcie kilka dni temu, schodzi z płytki, gdy Marley przysuwa palec do ust. Teraz jest tylko na ośmiu. Bons będzie chciała to poprawić, jak wróci do domu, Marley może się o to założyć.
– Pan Downs – nauczycielka stuka stertą papierów o biurko. Profesjonalnie. Nie to, co on. Jeszcze bardziej niż zwykle czuje się, jak trzynastolatek, który założył kostium dorosłego człowieka – Spokojnie, nie spóźnił się pan. Nie zaczęliśmy jeszcze nic omawiać.
– Korzeniowski – wyrywa mu się, i Smith z jej trupą perfekcyjnych mamusiek wyglądają, jakby właśnie rzucił na nie klątwę – Nie Downs. Jestem bratem… nieważne. Jestem legalnym opiekunem Bonnie. Wystarczy Marley. Wiem, że nazwisko jest upierdliwe.
Nauczycielka kiwa głową, a Marley wraca na siedzenie, bo zdążył pochylić się tak bardzo, że praktycznie leżał na biurku. Nachalny. Nagle coś zaczyna buczeć stłumionym krzykiem i dopiero po parunastu sekundach Marley ogarnia, że to jego telefon. Bo oczywiście zapomniał go wyciszyć. Zapomniałby własnej głowy, gdyby nie była wwiercona w jego kark. Z gorącą i prawdopodobnie czerwoną twarzą ucisza przekleństwa wypluwane przez Rage Against the Machine i mruczy ciche „sorki” pod nosem. Do końca zebrania czuje na sobie ostry wzrok Smith i jej przyjaciółek, jakby był tykającą bombą gotową wybuchnąć za sekundę na ich oczach. Nie wini ich za to. Jest uosobieniem tykającej bomby. Kryminalista od siedmiu boleści.
Po zebraniu czas na indywidualne spotkania i Marley siedzi pod salą jak na szpilkach. Jakby znowu miał czternaście lat i czekał na kazanie od dyrektora, jak to nie można bić się z innymi dzieciakami, nieważne co pisali na jego szafce. Tylko że wtedy miał wszystko gdzieś, a teraz z jakiegoś dziwnego powodu mu zależy. Zagryza palce i różowych paznokci jest już siedem. Szkoda, podobał mu się ten kolor.

– Bonnie to inteligentna i pracowita uczennica – recytuje wychowawczyni, przesuwając dłonią po papierach. Kolano Marleya podskakuje w nerwowym rytmie, równo dwa razy szybszym niż tykanie zegara zawieszonego nad jego głową. Tik, hop hop, tak, hop hop. Nadmiar energii, ADHD, brak skupienia. Ktoś kiedyś nazwał go ludzką wersją retrievera i zgodziłby się, gdyby nie był w tej sekundzie kłębkiem nerwów. Co nie zdarza mu się praktycznie nigdy. Ojcostwo wygląda na nim tak dobrze, jak zgniły pomidor. Jesteś jebanym ekstrawertykiem, masz w dupie co o tobie myślą, co w ciebie wlazło?
Wciąga brzuch i wyprostowuje się, jakby znów miał szesnaście lat, ale teraz ma zdrową wagę i wygląda dobrze, ale cholera, może powinien chodzić na siłownię? Ale jest zbyt leniwy i wcale mu nie przeszkadza to, jak wygląda w lustrze, nawet jak Sheena żartuje, że z dnia na dzień wygląda coraz bardziej, jak ojciec. Może to wina tych tatuaży i tego, że znów zapomniał się ogolić? Bierze kolejny oddech, chce coś powiedzieć, ale nauczycielka go wyprzedza.
– Dobrze ją wychowujesz. Wie, jak się zachować w grupie i przyjmuje krytykę ze zrozumieniem wręcz za dużym, jak na ośmiolatkę. Nie masz się co martwić.
Marley wypuszcza powietrze nosem. Czuje się, jakby skóra paliła mu się pod ubraniem, więc ciągnie się za kołnierz. Mógł założyć porządną marynarkę albo coś, ale nigdy nie czuł się dobrze w formalnych strojach. Ten t-shirt Deftones to jeden z jego ulubionych, tych, w których czuje się najbardziej komfortowo, nawet jak jest lekko podziurawiony i poplamiony tuszem. No i to zawsze powód do rozmowy, "hej, wiesz, że widziałem Deftones w '06? Tak, specjalnie kupiłem wtedy o trzy rozmiary za dużą koszulkę, żeby dalej ją nosić za dwadzieścia lat. Tak, jestem stabilny psychicznie." Nauczycielka rzuca okiem na jego rękę, Marley sam nie wie, czy na tatuaże, stare blizny czy kolorowe paznokcie. Ma wrażenie, że dorobił się tysiąca warstw przez ostatnie lata. Chociaż psychicznie nigdy nie był tak nagi. I o dziwo bardzo mu z tym dobrze.
– Chcę być dla niej dobrym wzorem. Ale wiem, że większość ludzi wzięłaby mnie za przeciwieństwo, no... dobrego wzoru dla dzieciaka. Mimo wszystko... Nie chcę przed nią udawać, że jestem kimś innym. Bo wiem, jak to niszczy człowieka i w życiu nie chce tego robić znowu. Chcę, żeby ona wiedziała, że może być sobą. Nie obchodzi mnie w jaki sposób. To najważniejsze. Być sobą i czuć się dobrze w swojej skórze i olewać, co inni o tobie myślą...
Nauczycielka stuka palcem w biurko, próbując złapać jego uwagę. Musiał się zamyślić, odpłynąć. Znowu. Jak zawsze.
– Jesteś dobrym ojcem.
Coś skręca się w żołądku Marleya. Co za głupi komplement, przecież on nawet nie jest ojcem. Wypieki robią mu się z najgłupszych powodów, i chociaż ten jest wytłumaczalny, to też jest głupi. 
Jesteś dobrym ojcem.

Jedzą z Bonnie KFC na obiad tylko dlatego, że o to poprosiła, choć w lodówce czekał świeżo ugotowany, domowy pad thai. Czy tak zrobiłby dobry ojciec, trudno powiedzieć. Ale Bonnie wyciera tłuste palce w sukienkę na złość, tylko dlatego, że Marley jej zakazał, i wciska mu zimną frytkę w dziurę w uchu, tą po tunelu, by odwrócić uwagę od tego, że rzuciła Garnkowi swojego coleslawa i w sumie Marley dawno nie czuł się tak głupio szczęśliwy.
Ostatniego w swoim życiu papierosa wypala na pogrzebie Madeleine. Gdzieś w oddali słychać dręczące jęki jego matki, zawodzącej jak banshee po szarym cmentarzu. Marley za to ma wrażenie, że wszystkie emocje wypłynęły z niego, jak z pękniętego balona. Zaciąga się ostrym dymem, stuka w zimny marmur. Tak samo zimny, jak skóra Madeleine, kiedy ją ostatnio dotknął. 
– Nie wierzę w żadne życie po życiu – odzywa się po chwili ochrypniętym głosem.  Zawsze miał wyższy i skrzekliwy ton, ale teraz brzmi, jakby przechodził przez jakiś syntezator  – i mówię to na głos, tylko żeby zapamiętać. Ale wiedz, że zajmę się Bonnie. Bo co jak co, ale jestem uparty. I to się nie zmieni.
Madeleine nie odpowiada. Jej mąż też. W sumie tak jest lepiej. Marley siada na zimnej ławce i pociąga nosem. Dobrze, że lubi nosić tyle warstw, bo przynajmniej się nie przeziębi.
– Może i byłem nędznym starszym bratem. Bo cały czas byłem bardziej dziecinny i głupszy od ciebie. Impulsywny. I może też trochę ci zazdrościłem tego twojego ustatkowania. Bo wiedziałem, że ja się nigdy do tego nie nadam.
Myśli wracają mu do otulonej w koc sześciolatki z zasmarkanym nosem. Bonnie. Jego matka zaoferowała, że może się nią zająć, walić prawo i testament córki, jeżeli to byłoby dla niego za trudne. Ale czuł w jej propozycji pogardę. Niewiarę. 
Nigdy nie był tym dobrym dzieckiem, tym wartym uwagi i zaufania.
Ze wzdrygnięciem ramion wciska niedopałek w zimny marmur (zimny jak nie myśl nie myśl nie myśl–) i staje na równe nogi, chociaż ma wrażenie, że te są z waty.
– Mówię. Co jak co, Mads, ale jestem uparty.
*
– Chcę się nauczyć grać na gitarze. Jak Brian May  – Marley za cholerę nie potrafi się domyślić, skąd ośmiolatka wie, kim jest Brian May, ale tego nie kwestionuje. Po jej rytmicznym głosie słychać, że długo ćwiczyła to, jak poprawnie wypowiedzieć imię – Różowy.
Marley posłusznie podaje jej flamaster, który ona szybko wciska w skórę jego przedramienia, między linie szkicu leszego. Rysuje pioruny wokół kruków, nucąc coś pod nosem. Dopiero po chwili Marley orientuje się, że to jedna z piosenek jego zespołu. Czy Bonnie znowu grzebała w jego kolekcji kaset?
– Musisz dorosnąć do gitary – pstryka ją w nos, za co dostaje różową kreskę pod okiem – możesz poprosić Gwiazdkę o ukulele.
Bonnie marszczy swój prosty nosek, tak podobny do jego własnego, że mógłby naprawdę brać ją za swoją córkę. Oczy też ma ciemne jak on, chociaż mniej zielone. 
– Annie Smith mówi, że nie ma żadnej Gwiazdki. Tylko Mikołaj. I że w ogóle to głupie, żeby prosić o coś gwiazdę. Bo to kula gazu.
Marley nie potrafi powstrzymać się przed przewróceniem oczami. No tak, jak zawsze świat musi wszystko ustawiać mu pod górkę. Przeklęta Smith i jej smarkacz. Wydają się być większym problemem niż to, że Marley jest w gangu z prawdziwego zdarzenia i każdego dnia psy mogłyby zaciągnąć go za kraty.
– Annie Smith przebrała się za kota na Halloween, kiedy ty byłaś najlepszą Chucky w całym Londynie. Chyba nie musisz brać pod uwagę jej opinii.
Gryzie się w język (rzadki przypadek), bo prawie powiedziałby, że stara Smith jest głupią toryską, że najchętniej to strzeliłby ją prosto w twarz. Tego mała nie musi słuchać, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zmiękłeś, powiedziałaby mu Sheena. Kiedyś wybijałeś zęby homofobom, co tylko się na ciebie dziwnie spojrzeli, a teraz tworzysz bańkę ochrony wokół dzieciaka, który nawet nie jest twój. Wypruwasz się dla niej, kiedyś byłeś egoistą. Teraz już nie martwisz się nawet sobą, ani innymi. Tylko nią. Zmiękłeś jak tost na deszczu.
Bonnie bez słowa wyciąga niebieski marker i pisze coś nim między jelenią czaszką a witrażem na tyle jego ramienia. Jest niebezpiecznie cicho, bo oboje mają tendencję do paplania bez przerwy przy każdej okazji. I chociaż mógłby tak siedzieć, nie robiąc nic godzinami, bo jest chyba najbardziej leniwą osobą na planecie, czuje pod skórą, że coś jest nie tak.
Marley wyłącza ledwie słyszalne Black Flag i odstawia telefon na bok. Bonnie jest skupiona na bazgraniu czegoś, ciemne brwi zmarszczone, język wystający zza skrzywionych ust. Cholera, serio wychowuje minisiebie. Żeby tylko za osiem lat nie zrobiła sobie kolczyka w tym języku, tego nie musi po nim powtarzać. Nawet jeżeli po tylu latach tylko ten zatrzymał, siłą jakiejś dziwnej nostalgii. Mała ma jeszcze czas na tysiąc głupich decyzji. 
Jak dla przypomnienia o własnym zmiętym dzieciństwie przeciąga językiem po zębach, kolczyk uderza o każde zagięcie, idąc falą jak woda na jednej z północnych plaż. Powinien zabrać kiedyś Bons do Fort William, może na Hebrydy. Żeby zobaczyła prawdziwą przyrodę, a nie wieczny stęk i jęk miasta, jakim jest Londyn. Marley nienawidzi miasta, ale ono wije się i tętni w jego żyłach jak wieczna klątwa. Bonnie wciąż jest cicho.
– No, mała, mów co ci gnębi głowę – mruczy, gdy Bonnie bez słowa zabiera się za rysowanie zielonych kwiatków przy jego ramieniu.
– Annie powiedziała, że wyrosnę na porażkę, jeżeli będziesz mnie tylko ty wychowywał. Że potrzebuje matki. I że jesteś za niski na prawdziwego mężczyznę.
Bonnie wygląda na odrobinę mniej obrażoną gdy kończy zdanie, jakby ostatni komentarz ją bardziej rozbawił, niż oburzył. Przynajmniej w porównaniu z poprzednimi. Marleya wszystkie poruszają tak samo i zaciska pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mu się boleśnie w dłonie. Dzisiaj są błękitne.
– Przecież mam ponad metr siedemdziesiąt.
Bonnie marszczy nos, wygląda, jakby próbowała powstrzymać uśmiech. Nie wychodzi jej.
– Nieprawda. Pozwoliłeś mi się ostatnio zmierzyć, pamiętasz? Masz metr sześćdziesiąt dziewięć. 
– I pół.
Marley pstryka ją lekko w czoło, na co ona odpowiada parsknięciem śmiechu. Chwilę tak siedzą, ale Bonnie wydaje się być spokojniejsza, bo wróciła do nucenia pod nosem. Rysuje serce w rozerwanej siatce na jego łokciu.
– Słuchaj mała – bierze powolny oddech, bo Marley umie kłamać jak z nut i wychodzi mu to świetnie. Ale bycie głębokim i szczerym i autentycznym zawsze sprawiało mu problem. On był od tarzania się po scenie, plucia w twarz policji, czerwienienia sobie knykci na szczękach idiotów, rozbijania napiętej rozmowy głupim żartem. Nie od poważnych rozmów z dzieciakami. 
Kim jest teraz, cholera wie. Bonnie przerywa bazgranie, ale nie podnosi na niego wzroku.
– Wiem, że to zabrzmi głupio i bezsensownie, ale nie słuchaj tego, co mówią. Robią to tylko, bo ich własne życia są zbyt nudne. Ale gdyby ktoś powiedział coś, z czym byś się czuła niekomfortowo albo jakby coś ci groziło, to od razu mi powiedz, cokolwiek–
Bonnie przewraca oczami i przez urywek sekundy tak bardzo przypomina swoją matkę, że Marley ma wrażenie, że zaraz zwróci obiad.
– Wiem, zawsze mi to mówisz. Może to powinien być twój kolejny tatuaż?
– Cały paragraf? – Marley przyciska ją do swojego boku i mierzwi jej włosy, na co Bonnie reaguje piskiem i wywierca się z jego uścisku. Jest wielką przylepą. Tak samo jak Marley, uznający dotyk za jakiś znacznik zaufania i miłości, jakby tylko utrzymując kontakt fizyczny mógł zaznać spokój (jego znajomi tego nienawidzą, bo non stop włazi im w przestrzeń osobistą i przeszkadza, wieszając się na ramionach). Ale mała, tak czy siak, udaje, że nie lubi, gdy Marley ją przytula. 
Bons klepie go w sam środek czoła z szerokim uśmiechem.
– Tak. Tutaj.
Bonnie wraca do rysowania, z zadowolą miną.

I może Marley nie wraca następnego dnia do domu z paragrafem na czole, ale na samym środku jego łokcia widnieje krzywe, niebieskie serduszko (wciąż opuchnięte i pokryte folią) i Bonnie go ściska, gdy je widzi, i Marley myśli, że w sumie życie nie jest takie złe.

ZAINTERESOWANIA: Oczywiście z pracą w salonie tatuażu przychodzi umiejętność szkicowania i samego dźgania ludzi. Mówi się, że jego dziary nie są bolesne, a sam proces relaksujący. Ile w tym prawdy, trudno powiedzieć, ale Marley może się pochwalić grupką stałych klientów.
Muzyka kręci się wokół Marleya cały czas. Jak nie ma słuchawek w uszach albo nie puszcza czegoś głośno, to nuci pod nosem albo headbanguje do piosenki, która właśnie chodzi mu po głowie. W .tattomb. leci indie i o cokolwiek poprosi klient, a w .stringed up. rock na cały regulator. Sam grał przez grube 5 lat w hardcorowym zespole na basie. Japa mu się nie zamyka, jeżeli ktoś zada techniczne pytanie o model dowolnego instrumentu, który ma w sklepie, jest totalnym nerdem jeśli chodzi o takie rzeczy. Oprócz basu umie grać na gitarze i na klawiszach, choć na tym ostatnim nieco koślawo.
Może to zabrzmieć żałośnie, ale jest jak gąbka, jeśli chodzi o zainteresowania. Jak tylko coś zainteresuje Bonnie, Marley robi to samo i z tą samą werwą. Razem grali w gry, nauczyli się szydełkować, przez pół roku lepili wszystkim prezentowe naczynia z gliny, chodzili na łyżwy i rugby, mała nawet zaciągnęła go na jedną lekcję jazdy konnej. Dzięki temu ma w zapasie miliard rozpoczętych hobby, które tylko czekają na kontynuację.
Jako miłośnik starego dobrego "kiedyś to było...", ma w domu sporą kolekcję starych kaset i winyli, które wyciąga tylko na specjalne okazje. Oprócz tego zbiera oldschoolowe komiksy sprzed lat. Nie do czytania, bardziej jako nostalgię, wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to nie było go stać na kupno zeszytu, a teraz może je zbierać tylko dla zbierania.
•••
ZAWÓD: właściciel salonu tatuażu i piercingu, .tattomb., który w połowie budynku przeistacza się w sklep muzyczny .stringed up. Tym sposobem możesz wejść z jednej strony ulicy z planami na kupienie keyboardu, a wyjść po drugiej z dziarą na pół ręki. I keyboardem pod pachą. Marley próbuje równocześnie być głównym artystą salonu i stać za ladą, gotowy pomóc w wyborze odpowiedniej gitary. Czy mu to wychodzi? Trudno powiedzieć, ale oba sklepy (albo jeden w całości?) mają renomę w mieście i nigdy nie zieją pustkami. Jako że salon znajduje się na parterze, Marley złapał w zestawie piwnicę, którą raz na jakiś czas wynajmuje próbującym się wybić zespołom na drobne koncerty. No i robi za schowek, jeżeli gang potrzebowałby przechować towar gdzieś na szybkie kilka dni.
DODATKOWE INFORMACJE: 
  • jego stary punkowy zespół, Mugshot Deathbed, był całkiem rozpoznawalny w undergroundowych klikach Wielkiej Brytanii, a w Londynie byli rozchwytywani jak mało gdzie. Nawet mieli tour po Europie, dwa albumy i byliby ikonami alternatywnej sceny, jakby tak dalej poszło. Gdyby wokalista nie okazał się ostatnią szują, co kradła ich wspólne zarobki i zadawała się z gangami przemycającymi broń i jeszcze gorsze rzeczy. Marley wciąż raz na jakiś czas sięga po bas, ale nie zrywa już sobie gardła. Kontakt utrzymał mu się tylko z perkusistką, Sheeną. W końcu minęło 10 lat, trudno oczekiwać, że każda młodzieńcza przyjaźń przeżyje test czasu.
  • jest całkowicie czysty od używek już drugi rok. Wcale nie bawi się gorzej, kiedy zamiast piwa ma w dłoni puszkę coli. Zapytany o powód, mówi, że alkohol i narkotyki wystarczająco zniszczyły mu młodość. Omija dodatkowy fakt, że mąż Madeleine miał półtora promila, gdy zmarł, a przyjaciel przedawkował na jego oczach.
  • jako młodzik miał zgryzy z Serpents, wtedy jeszcze Carrein, bo musiał posprzątać syf, który narobił wokalista Mugshot Deathbed. Co mógł zrobić spanikowany nastolatek z anarchistycznymi zapędami, jak nie ruszyć od razu do przeciwnego gangu, oferując informację za obietnicę ochrony? Wyszło gówno z worka, bo, niespodzianka, okazało się, że jak raz wkręcisz się w przestępcze podziemie, to już nie wyjdziesz. W większości przypadków przynajmniej. Marleyowi ledwo co udało się odsunąć od gangu, ale jak się okazało, nie na długo. Błogie życie w spokoju trwało jakieś pięć lat, nie więcej. Historia lubi się powtarzać, bo Marley musiał sprzątać kolejny syf, tym razem po śmierci siostry. I o wiele gorszy, bo była ważniejszą fuchą w gangu, w dodatku jej mąż też kręcił z Pangeą. No i zostawili po sobie córkę. Lepsze pracowanie dla gangu, niż narażanie zdrowia i życia małej. Przynajmniej taką decyzję podjął Marley.
  • nienawidzi broni w każdej postaci i unika jej jak ognia. Jak coś, to tylko pięści. Nie tylko dlatego, że ma bachora pod opieką, ale miał już kilka niemiłych potyczek z pistoletami i nożykami sprężynowymi. Nie bez powodu kuleje i charczy przy większym wysiłku.
  • ma alergię na wszystkie futrzaki, co jest wiecznym źródłem pseudokonfliktów między nim a Bonnie, bo mała średnio raz na tydzień przypomina mu, że jej największym marzeniem jest posiadanie pieska. Jakby legwan jej nie wystarczał. Tym bardziej że wyprowadza Garnka na szelkach na spacery. Tak, gad ma na imię Garnek.
  • granie przez lata w ciężkim zespole nie mogło się obyć bez efektów ubocznych, więc Marleyowi, jak każdemu porządnemu rockmenowi, padł słuch. Na lewe ucho słyszy prawie wszystko, na prawe tylko połowę (wina ampów wiecznie leżących z tej strony), więc z reguły trzeba wszystko powtarzać mu przynajmniej raz. Oprócz tego od zawsze cierpiał na APD, więc zajmuje mu odrobinę więcej czasu zrozumienie, o czym mówisz. Przynajmniej  w porównaniu z normalną osobą. Nigdy nie nauczył się migowego, tłumacząc, że jest zbyt leniwy, ale lata pracy w głośnych warunkach wyćwiczyły go w czytaniu ust. Więc jeżeli rozmawiając z tobą nie patrzy ci się na oczy, tylko w zęby, to się nie stresuj, dla Marleya to codzienność. 
  • jest w połowie Polakiem i w połowie Szkotem, co czyni z niego perfekcyjnego Brytyjczyka. Jego ojciec unikał tematu swojego pochodzenia jak ognia, więc Marley nie miał szansy nauczyć się polskiego. Teraz próbuje nadrabiać straty marnym duolingo, ale mało mu to daje. Jeśli chodzi o galicki szkocki, to jest trochę lepiej, bo matka od zawsze była tradycjonalistką. Co prawda potrafi wydukać tylko kilka zdań i przeprowadzić drętwą rozmowę o pogodzie, ale zawsze coś. Z reguły obu języków używa na co dzień tylko do przeklinania, żeby Bonnie nie zrozumiała. Mimo wychowania na walizkach przejął akcent po matce, i choć nie jest tak ostry, żeby byle Londyńczyk go nie zrozumiał, wciąż można zgadnąć, że jest Szkotem. Albo chociaż pół-Szkotem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz