wtorek, 26 lipca 2022

Od Marleya do Niver

– Szlag.

Niedziela.
Niedziela była w sumie całkiem okej dniem, przynajmniej z reguły. 
Reguła głosiła, że Bonnie spała do południa, więc Marley mógł spokojnie otworzyć sklep i salon, bez małego potwora w postaci ośmiolatki wieszającej się na jego ramionach. Do tego niedziela dla większości osób była dniem wolnym (świętym, czy coś tam, Marley nigdy nie postawił nogi w kościele dla innego powodu niż turystycznego), więc przez drzwi przepływał spokojny strumień ludzi przeglądających instrumenty i półki z nutami, a w .tattoomb. było tylko kilka sesji, co oznaczało całkiem spokojny dzień.
No, niedziela.
Niedziele z reguły są całkiem okej.
Z reguły.
Już od rana coś było krzywo, bo słońce świeciło jakoś za mocno, jak na Londyn, poza tym w połowie nocy Bonnie przyczłapała do jego łóżka, targana koszmarami (albo czymś, w sumie mu nie powiedziała. Marley tylko domyślał się, że to koszmary. Co innego mogłoby spędzać ośmiolatce sen z powiek?), więc Marley też nie przeżył jakiejś fantastycznej nocy. Teraz mała leżała rozwalona na łóżku, pościel rozrzucona, ona sama w środku, przypominająca bardziej zwój koców, niż dzieciaka. Łóżko wyglądało na dwa razy większe tylko z nią na nim i Marleyowi zrobiło się trochę smutno. Chuj wie czemu.
Schody stękały, gdy przeskakiwał co drugi stopnień, próbując zmusić mózg do działania. Przed dziesiątą był jak zombie. Przed dziesiątą i pierwszą kawą był jak podwójny zombie. Zombie do kwadratu. Cokolwiek.
Zza podniesionej kraty przywitała go twarz jednej z piercerek, która tylko zerknęła dyskretnie (wcale nie dyskretnie. Wręcz odwrotnie) na ciężki zegarek na jej nadgarstku.
– Jest dwadzieścia po.
Marley przewrócił oczami, wyłączając alarm, który Mindy musiała przekrzyczeć. Nie to, żeby ją usłyszał, ale po jej grymasie i ostrych sylabach domyślił się, że próbuje przebić się przez wycie. Najpierw alarm, potem drzwi, potem krata. Nie odwrotnie. Ale Marley nigdy nie był z tych, co szli wedle reguł. Nawet jeżeli ignorowanie ich groziło telefonem z pobliskiego komisariatu, że ktoś niby włamał się do salonu. Jeszcze mu tego brakowało, psów na karku. 
– Tak, tak, wszystko jedno. I tak pierwsza sesja jest o jedenastej.
– Ale kłujemy od dziesiątej – fuknęła z krzywym uśmiechem, ale nie powiedziała nic więcej.
Marley wpuścił ją do środka bez kolejnego komentarza (nieważne jak bardzo cisnął mu się na usta), przeskakując z nogi na nogę, bo, no, kawa. Albo energetyk, jeżeli zostawił jakiś na zapleczu. Przebił korytarz do sklepu, tym razem otwierając go w poprawnej kolejności, dzięki czemu alarm nie zawył i nie zdołał ogłuszyć go jeszcze bardziej, niż był.
W porannym półświetle zawieszone na ścianach gitary przypominały trochę jakąś makabryczną wystawę mordercy, który postanowił rozwiesić swoje ofiary w rzędach. Po zapaleniu światła wyglądały już jak gitary, metal tępo odbijający światło halogenów. Ostre rogi elektryków zmiękły, a brązy akustyków zaczęły bardziej przypominać drewno, niż skórę.
– Za dużo horrorów oglądasz – mruknął Marley w stronę swojego odbicia, które też trochę wyglądało, jak zmęczona ofiara równie zmęczonego mordercy. Pomięta koszulka Misfits, podarte dżinsy, wciąż wilgotne po prysznicu włosy. Westchnął.
Zamiast zwykłego przeskakiwania lady po prostu ją okrążył (znowu, kawa. A raczej jej brak), ruszając na zaplecze.
Bingo. Kawiarka, cukier, nawet mleko, wszystko stało grzecznie w rządku. Jeszcze tylko brakowało jakiejś lodówki, nawet małej, to mógłby tam trzymać lód. Na szczęście nie było tak gorąco, żeby ciepła kawa była złym pomysłem. Jakby ciepła kawa była kiedykolwiek złym pomysłem.
Nucąc pod nosem, zaparzył kubek, próbując zmusić mózg do działania. Dobra, niedziela. Niedziela była do ogarnięcia. Miał tylko jedną sesję, i to dopiero po szesnastej, w dodatku z gotowym wzorem, co równa się sześciu godzinom nicnierobienia, jeżeli będzie pusto. Może namówiłby Mindy, żeby go wreszcie nauczyła kłuć, albo po raz enty sprawdziłby zaopatrzenie sklepu. W sumie mógłby popracować nad nowym zestawem projektów, ale to by oznaczało faktyczną produktywną pracę, coś, za czym Marley nigdy nie przepadał. 
Kawa nieco rozjaśniła mu umysł, na szczęście. Inaczej chyba padłby, skulony w rogu, drzemiąc, póki ktoś nie przebiłby się przez drzwi wejściowe z rykiem dzwonka. Wrócił do lady i schylił się nad nią, zmuszając się do szkicowania.
Co ewidentnie nie było dobrym pomysłem, bo akurat, jak schylił się nad tabletem, jego łokieć zepchnął kubek pełen kawy z lady. Uśmiechnięty kot na obrazku już wyglądał bardziej na zrozpaczonego, rozbity na kawałki wśród nowiutkich futerałów.

Niedziele z reguły są okej. Najważniejszą częścią tego zdania jest właśnie ta reguła. 
Stąd ten cały szlag.

– Szlag – powtarza Marley, tym razem głośno i dobitnie, bo sklep i tak jest pusty. A właśnie stracił pamiątkę z wycieczki do Salem. No i trzy, może więcej, świeżutkich, dopiero co rozpakowanych futerałów do Fenderów. Cóż, gitarzyści z reguły lubią kawę, może jej zapach wsiąknięty w materiał byłby jakimś darmowym bonusem?
– Um, wszystko okej?
Czyli jednak sklep nie jest pusty. Super. Marley podrywa się zza lady, przy okazji zdzielając się nią w głowę. Wszystko, co stało przy kasie, zaklekotało smętnie, ale na szczęście żadnego z bibelotów nie spotkał ten sam los, co czarownicowego kubka.
– Witamy w .stringed up., jak mogę pomóc? W sumie bardziej witam, bo jestem tu na razie sam. Znaczy z pracowników, no bo…nieważne – wyrzuca z siebie na jednym oddechu, kiedy jest tylko na nogach.
Na samym środku sklepu stoi drobna blondynka, ubrana wręcz boleśnie elegancko i poważnie (Marleyowi przychodzi na myśl to całe chodzenie do kościoła w garniturach, którym straszyła go matka. W zestawie ze szkołą katolicką), z czymś na ramieniu. Gdy krzyżują spojrzenia, uśmiecha się lekko, podchodzi równym, spokojnym krokiem bliżej. Skrzypce, orientuje się Marley. To coś na jej plecach. Profilowany, błyszczący futerał na skrzypce.
– W czym mogę pomóc? – powtarza po odchrząknięciu, bo on wygląda jak wymięta kartka wyrwana ze starego zeszytu, a dziewczyna jakby wyszła z reklamy nowej linii business casual. Ona podchodzi bliżej, ściąga futerał z ramienia gładkim ruchem, tak, że ten nie obija się o nic w pobliżu. Jak Marley ściąga bas z pleców, to zawsze wali nim we wszystkie pobliskie powierzchnie. A potem się dziwi, że farba schodzi z niego płatami. 
– Tak, jest jakiś problem z jednym z kołków. Jak zmieniałam strunę, to coś przeskoczyło. Próbowałam szukać lutnika, ale…
– Niedziela, plus tak od ręki to żaden pewnie by się i tak nie znalazł – przerywa jej Marley, jakimś cudem ogarniając temat rozmowy, chociaż jego głowa wciąż szumi, bo kawa! wylałeś całą kawę! na nową dostawę, za którą teraz będziesz musiał odpłacać z własnej ręki! net zero net minus równa się przejebane!. Odpala komputer, który buczy przyjemnie w ciszy sklepu. Nie włączył jeszcze muzyki i jakoś mu się średnio chce – Mamy gościa od smyczków, który przychodzi i robi naprawy co poniedziałek. Mogę cię wpisać do grafika, ma sporo wolnego.
Blondynka przytakuje z wykalkulowanym uśmiechem na twarzy, komputer nadal buczy. Szybciej nie mógłby się włączać.
– Znaczy się, wpiszę cię, jak ten grat zacznie współpracować – dla podkreślenia zdania klepie lekko w monitor, przez co wszystko na ladzie znów grzechocze. Co przypomina Marleyowi o kawie – trochę to może potrwać. Będę robił kawę. Bo przed chwilą wylałem swoją. Nie zdążyłem wypić, trochę żal. Nieważne. Chcesz? Nieodpłatna, spokojnie.
Brwi dziewczyny podnoszą się nieznacznie i jej uśmiech przez sekundę wygląda tak jakoś naturalniej, szczerzej.
– Och, byłabym wdzięczna.
Marley odwzajemnia uśmiech i wycofuje się na zaplecze.
– Nie jest jakaś fantastyczna, ale kawa to kawa. W sumie też nie jest zła, więc nie wiem, czemu ostrzegam, jakby była trucizną czy coś. Nie jest trucizną. Jakby co.
Wysuwa niebieski kubek głoszący jakiś żart o robotach drogowych w stronę blondynki, sam przysuwa wściekle różowy z napisem 'najgorszy nie-ojciec’ do siebie. Komputer łaskawie zdołał się obudzić z letargu, więc Marley podskakuje w miejscu.
– Okej, to tylko potrzebuje imienia. Albo nazwiska. Albo obu. I numer telefonu.
– Niver Feykro – odpowiada ona z kulturalnym uśmiechem i gdy tylko widzi, że Marley przestał klepać w klawiaturę, podaje numer telefonu.
– Świetnie. Poniedziałek, znaczy jutro, o trzynastej pasuje?
Blondynka, Niver, kiwa głową i wyciąga telefon z kieszeni. Co ewidentnie było złym pomysłem, bo znowu, ta niedziela jest jakaś przeklęta i niezdarność Marleya sięga zenitu razy pięć. Marley, chcąc podać rękę dziewczynie do uściśnięcia, popycha dłonią kubek w jej dłoniach, przez co kawa ląduje na jej ciemnym płaszczu. I jego ręce, ale mniejsza o to. Przynajmniej nie cały kubek, tylko kilka kropli.
– Szlag – powtarza Marley już trzeci raz i coś mu się wydaje, że nie ostatni – Sorki. Dobrze, że masz ciemną marynarkę, ha. Ale wciąż, szlag, przepraszam.
Niver uśmiecha się grzecznie, wygląda, jakby nic w życiu nie wyprowadziło jej z równowagi. I Marley, bo wciąż jest mentalnie małym gówniarzem, powstrzymuje w sobie dziką chęć podjudzania jej, aż się złamie. Ignoruje trzynastolatka mieszkającego w jego głowie i odchrząkuje.
– Tu, w korytarzu, jest łazienka. Jakbyś chciała przemyć plamę. Umyć ręce.
Niver kiwa głową, dziękuje pod nosem i rusza do drzwi prowadzących do salonu. Gdy tylko stęk zawiasów oznajmuje Marleyowi, że blondynka jest poza zasięgiem jego głosu, jęczy, uderzając głową w najbliższą ścianę.
– Ja pier-do-ooole.
Niver nie wraca przez kilka minut, więc Marley wraca do faktycznej pracy - wysyła wiadomość do pseudolutnika, zapisuje ją w grafiku na serio, sprawdza kamery w .tattomb. (Mindy kłująca uszy jakiemuś drżącemu nastolatkowi), myje własne ręce na zapleczu. 
Kiedy mija równe dziesięć, coś jest nie tak. Przynajmniej tak decyduje Marley. Bo dzisiaj rzeczy mają tendencję do bycia nie tak. Szybko przekłada znaczek na drzwiach na ‘zaraz wracam!’ i leci sprintem w stronę salonu.
– Ej, była tu taka blondynka? Jest nadal? – ledwo co wyhamowuje przed kanapą, przy której rozkłada się jedna z artystek. Ta kiwa głową.
– Tia, szukała łazienki. Powiedziałam, że w korytarzu.
– Cholera.

Niedziele z reguły są okej. Ale żeby reguła była faktyczną regułą, muszą być jakieś wyjątki, prawda?
Bo w korytarzu między .tattoomb. a .stringed up. są dwoje drzwi. Jedne prowadzące do toalety, drugie ciągnące ciemnymi, wąskimi schodami do piwnicy. I wszystko byłoby okej, gdyby we wspomnianej piwnicy nie było od jakichś trzech dni kilku kartonów pełnych towaru. Nielegalnego towaru.
Które drzwi są otwarte, ziejąc chłodem w stronę Marleya, jakby cały świat się z niego śmiał?
Te do piwnicy.
– Eeeeeeem, Niver..? – opiera się o poręcz, która stęka pod ciężarem. Jego głos odbija się głucho po ścianach. Wstrzymuje oddech, bo co jak znalazła towar? Co jak dzwoni na psy? Ale po sekundzie blond czupryna wyskakuje zza zagięcia schodów, tylko kilka stopni pod nim. Marley wypuszcza powietrze nosem. Głośno. Mimo wszystko uśmiecha się, jak najnormalniej może – To drzwi obok. Te są do piwnicy. Ciemno i pełno pajęczyn. Nie polecam.
Prawie nie zauważa, jak dziewczyna się wzdryga, gdy szybkim krokiem pokonuje schody w górę. Marley kieruje ją w stronę tych właściwych drzwi, mając nadzieję, że Niver faktycznie dopiero schodziła w dół, a nie… no, wracała po przejrzeniu każdego rogu piwnicy. Dla pewności zamyka klatkę na klucz. I tak dopóki ktoś, ktokolwiek, z Pangei nie odbierze kartonów, nie będzie miał żadnego użytku z sutereny.

– Przepraszam za to wszystko – wzdycha, gdy tylko słyszy, że Niver wróciła do sklepu. Przesuwa wizytówkę i jedną z droższych strun po ladzie w jej stronę – to bonus. Za wszystkie problemy. Jeżeli plama by się nie wyprała, to pokryję koszty za profesjonalne pranie.
Dopiero teraz zauważa, że Niver zdjęła z siebie płaszcz. Na jej szyi wisi smycz z identyfikatorem.
Gdyby nie lata styczek z policją pewnie nie rozpoznałby gładkiej czcionki i logo na karcie, ale może lata wdawania się w bójki z prawem się na coś przydało. Bo teraz wie, że stoi twarz w twarz z policjantką. Która właśnie prawie weszła w sam środek jebanego składku Pangei. No brawo Marley, zjeb coś jeszcze.
Chyba wydał z siebie jakiś dźwięk, bo Niver spogląda na niego pytającym wzrokiem. Marley uśmiecha się zdecydowanie zbyt szeroko i sztywnie, żeby było to wzięte za prawdziwe, nawet przez ślepego, ale no cóż. Niver zdążyła wziąć wizytówkę w rękę, więc od tego nie ucieknie. Okej.
Obraca się na pięcie i wyciąga z półki obok lady dwie kolejne struny. Zbankrutuje zaraz, tyle dziś traci, ale jebać. Wciska je w dłonie Niver, w zestawie z jednym z kamertonów, które trzyma w słoiku przy kasie. Blondynka wygląda na zaskoczoną.
– Nie mogę tego wszystkiego przyjąć – mówi po chwili z wielkimi oczami. Marley kiwa głową.
– Nie, nie. Serio. Na koszt firmy. Rozlałem na ciebie kawę, jeszcze do tego naraziłem na spotkanie z chmarą pająków i w ogóle. No i nawet nie pomogłem ze skrzypcami. Nawet nie wiem, czy ta kawa jest do wypicia, bo nie zaproponowałem cukru ani mleka jak idiota. Nieważne. No, to, um, miłego dnia… i do zobaczenia jutro?
Szlag. Zapomniał o tym całym poniedziałku. Ale jeżeli teraz nagle anulowałby jej rezerwacje, wyszłoby jeszcze dziwniej i bardziej podejrzanie. Trudno. Przeżyje poniedziałek. Patrząc na dzisiejszy dzień, może być tylko lepiej.
Niver kiwa głową i żegna się, gdy tylko udaje jej się wcisnąć wszystkie bonusy do torebki. Kiedy dzwonek przy drzwiach oznajmia jej wyjście, Marley znowu uderza głową w ścianę.
– Szlag.
Pięć. Pięć to okej liczba. W przeciwieństwie do niedziel. Niedziele, reguła czy nie, decyduje Marley, są zdecydowanie nie okej.

Niver?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz