Półkolonie dla dzieciaków były całkiem dobrym pomysłem, zadecydował Marley. Dzięki nim mógł spokojnie pracować przez większość dnia, wziąć oddech i nie martwić się tym, że Bonnie gnije w mieszkaniu z nudy. A sama Bonnie miała zajęcie, nowych znajomych, z którymi już planowała pakty krwi (czy jakkolwiek ośmiolatki udowadniały sobie przyjaźń), padała jak kamień wieczorami, no i miała o czym trajkotać przy śniadaniu.
To całe trajkotanie nie było problemem - i mała i Marley potrafili ciągnąć rozmowy godzinami, jak wiecznie nakręcone katarynki, przez co oboje nauczyli się słuchać. Nawet jeśli jednym uchem. Problem urósł, kiedy nowy temat pojawił się w głowie Bonnie i postanowił nie odejść po czterech dniach. Chociaż to z reguły doba wystarczyła na wyczerpanie danego motywu, po którym mała potrafiła znaleźć dziesięć kolejnych, by gadać o nich na raz. Nawet, jak nie były ze sobą powiązane.– Tommy ma psa i kota i mówi, że się dogadują – rzuciła szybko między kęsami tosta, niby niezobowiązująco. Marley zauważył, że mała łypie na niego okiem, ale gdy tylko zwrócił na nią wzrok, ta odwróciła głowę – myślę, że Garnek by się dogadał z takim pieskiem. Nie musi być duży. Może być taki malutki. W tym filmie były takie. Malutkie.
Bo od kiedy puścili dzieciakom film o gadających psach podczas jednego z deszczowych dni, Bonnie nie mogła się o tym zamknąć. O psach. I robiło się to powoli męczące.
Z reguły Bonnie dostawała to, co chciała, jeżeli jęczała wystarczająco długo. Ale to już był czwarty dzień, a pies, tfu, jakikolwiek futrzak był poza granicami tego, co Marley mógł jej dać. Co z tego, że już tysiące razy wspominał jej o alergii. Że to nie tak, że na złość się nie zgadza. Bonnie od zawsze wiedziała, że posiadanie psa jest poza granicami tego, o co może wybłagać Marleya, ale ten cały film i nowi koledzy z półkolonii musieli jej namieszać w głowie.
Marley westchnął, próbując jak najlepiej ukryć irytację w głosie.
– Mała, mówię, nie możemy. Chciałbym, ale taki psiak, nawet malutki, mógłby mnie ukatrupić.
– Tak na serio? – Bonnie wydała z siebie krztuszący dźwięk i padła na stół jak postrzelona, jakby za wszelką cenę chciała zademonstrować przykład nagłej śmierci Marleyowi. I dać mu zawał w zestawie.
– Tak – westchnął, wyciągając okruchy z jej afro, bo oczywiście trafiła włosami w talerz – Na serio.
Ostatecznie namówił ją na wycieczkę do zoo. Zoo zawsze było dobrym pomysłem. Dzieciaki uwielbiały zoo. Marley mniej, ale poświęcenie poświeceniem. Tym bardziej że długo nie spędził pełnego dnia z siostrzenicą.
Mimo tego, że Bonnie była zaczarowana pojęciem zobaczenia hipopotamów na żywo, cały spacer po ogrodzie zoologicznym przeplatała temat dzikich zwierząt z psami, bo oczywiście. Na szczęście fakt, że obejrzeli nietoperze i gady jako ostatnie, wymazał z jej głowy futrzaste czworonogi. Nawet gdy wybłagała Marleya o balona na wyjściu, wybrała ten z rekinem, zamiast tych z pieskami, więc Marley uznał ostatecznie wycieczkę za sukces. Nawet w drodze powrotnej nie pisnęła słowa o psach.
– Rekiny to chyba jedne z moich ulubionych zwierząt. Bo nie mam jednego ulubionego, jest za dużo fajnych. Nie mogłabym wybrać. Na przykład hipopotamy, węże, nietoperze – trajkotała, ciągnąc Marleya przez parkową uliczkę jedną ręką, drugą maltretując balon, który zdążył stracić już przynajmniej połowę powietrza. Telepała ręką w górę i dół, przez co zmięty rekin (którego nazwała Nietoperz, bo czuła się źle, że nie wybrała tego w kształcie logo Batmana) skakał w powietrzu jak w konwulsjach. Albo makabrycznym tańcu. Na szczęście pani ze stoiska przywiązała balon do dłoni Bonnie pokaźnym supłem. Przynajmniej Marley nie będzie musiał się martwić pocieszaniem ultraemocjonalnej ośmiolatki po straceniu nowej zabawki. Nietoperz prawdopodobnie będzie wisiał smętnie pod sufitem salonu, aż wreszcie opadnie na ziemię, całkowicie płaski, i Bons będzie chciała go przykleić do ściany. Na pamiątkę. W lepszym obrocie spraw pozwoli Marleyowi wyrzucić wrak balona.
Nagle coś zatrzymuje krok Marleya na tyle ostro, że prawie ląduje zębami w piachu. Dopiero po chwili orientuje się, co zacięło Bonnie tak bardzo, że postanowiła zatrzymać ich tandem na środku alejki.
O, zgrozo. Pies.
W dodatku nie jeden. Wielokrotność psa. Dwa psy.
Gdzieś w głębi duszy ma nadzieje, że kobieta się nie zgodzi. W końcu psy wyglądają na obronne i wytrenowane, a nie każdy właściciel rasowca chciałby niezdarne łapki ośmiolatka na pielęgnowanej sierści. Albo, że Bonnie przestraszy się konceptu pytania o coś nieznajomą. Nigdy nie była zbyt ufna, jeśli chodzi o obcych dorosłych, to wszystko skumulowało się jeszcze bardziej po śmierci jej rodziców. Pewnie przez wizyty u psychologów i godziny na salach sądowych. W sumie Marley się jej nie dziwi.
Ale teraz Bonnie rzuca wielkie oczy w jego stronę, układając usta w podkówkę. Ciągnie go za dłoń, robiąc najlepszą minę kopniętego szczeniaczka (ha). Kobieta nawet kucnęła, gotowa sprezentować cały tutorial, jak bezpiecznie pogłaskać bestie. Marley przewraca oczami, kaszląc w ramię, bo coś stanęło mu w gardle. Bonnie zdążyła wciągnąć cały sok w pierwszą godzinę zwiedzania. A miał starczyć do powrotu.
– Niech ci będzie. Tylko daj Nietoperza, bo ci odleci – Bonnie szczerzy się dziurawym uśmiechem, ściągając opaskę z dłoni. Marleyowi mieści się tylko na trzech palcach i na sam widok gardło trochę mu się zaciska. Odchrząkuje, próbuje przełknąć ślinę. Czemu oczy mu się szklą? Co, nagle stał się sentymentalny?
Za mało snu, decyduje, gdy Bonnie ląduje kolanami w piachu (rajstopy będą do wyrzucenia) i z otwartymi ustami wsiąka wytłumaczenia kobiety. Niezwykle jak na nią łagodnymi ruchami głaszcze jednego z psów po boku, wydając z siebie kilka różnych dźwięków zachwytu. Marley pociąga nosem, próbując wziąć głębszy oddech. No, super pseudo-ojciec moment. Rozrycz się jeszcze.
Ma wrażenie, że gdy otwiera usta, z jego gardła wydobywa się ciche charczenie. Kobieta rzuca mu spojrzenie kątem oka, jakby analizowała każdy jego ruch. Marley wzrusza ramionami, próbując zrobić najlepszą minę wzruszonego ojca. Czy za kogokolwiek go wzięła. Bonnie odsuwa się od psów i łapie Marleya za rękę, drugą ciągnąc go za koszulkę. Ma wrażenie, że czuje sierść, którą mała zostawiła na jego przedramieniu. Chyba się dusi.
– Widzisz, nie umierasz, moglibyśmy mieć takiego pieska – Bonnie znów robi minę biednego dziecka, ciągnąc go bliżej, bo zdążył się już odsunąć.
Marley nie może wziąć oddechu i już wie, że to nie przez nagły atak sentymentalizmu.
– Chyba właśnie umieram – udaje mu się wycharczeć po kilku próbach, bo jego oddech świszczy jak u pierwszego lepszego astmatyka. Cała ta wyprawa do zoo musiała już wyczerpać jego słaby układ odpornościowy, a co dopiero teraz spotkanie twarzą w twarz z dwoma psami. Odwraca głowę w stronę Bonnie, która patrzy na niego półotępiałym wzrokiem. Może wzięła na serio ten jego żart? – nie, mała, spokojnie. To tylko- tylko reakcja. Alergiczna. Spok-o-jnie. Jest ok-eeej. Serio.
Gdzieś obok niego ktoś wydaje z siebie westchnięcie, sam nie wie, czy to Bonnie, czy kobieta (czy te przeklęte psy zaczęły sapać), kiedy Marley łapie za torbę na ramieniu. Adrenalina. Dobrze, że wziął, ze względu na zoo. Walić zoo, tak przy okazji. Nigdy tam już nie stawi stopy. Zero gwiazdek.
Wyciąga ją, próbując brać jak najgłębsze oddechy. Panika w tej sytuacji to najgorsza sprawa. Cholera, powinien wiedzieć, co robić przy anafilaksji, ale takiego agresywnego ataku nie miał jakiś rok. Albo więcej. Dwa?
Już prawie wbija strzykawkę w udo, kiedy małe dłonie ciągną go za koszulkę.
– Musisz sprawdzić datę – mówi Bonnie cienkim głosem. Ma wielkie oczy i chyba się trzęsie, ale mimo tego nie płacze i Marley ma ochotę ją przytulić i pochwalić za odwagę – mieliśmy o tym na przyrodzie ostatnio. Że musi być nieprzeterminowana, żeby podać.
– Po cholerę was. Uczą. Tego. Teraz – burczy pod nosem, obracając opakowanie w dłoniach. Musi zmrużyć oczy, by cokolwiek zobaczyć, ale bingo.
Data sprzed ośmiu miesięcy. Super.
Jak na zawołanie Bonnie wyrywa mu adrenalinę ze spoconych dłoni i sama sprawdza datę. Mała agentka, oczywiście, że by mu nie uwierzyła. Kręci głową, wygląda na spanikowaną. Ale przecież nie jest tragicznie, Marley nie ma wrażenia, że zaraz zemdleje, albo że jego serce padnie, wciąż może oddychać (z trudem, ale zawsze coś), więc to nie tak, że faktycznie umiera, prawda?
Podnosi głowę na psiarę, bo jakimś cudem wylądował na ziemi. Osunął się, czy usiadł? Cholera wie. W każdym razie. Kobieta nie uciekła, stoi dalej w miejscu, jej psy przed nią, jakby duszący się Marley stanowił dla niej jakieś zagrożenie.
To całe trajkotanie nie było problemem - i mała i Marley potrafili ciągnąć rozmowy godzinami, jak wiecznie nakręcone katarynki, przez co oboje nauczyli się słuchać. Nawet jeśli jednym uchem. Problem urósł, kiedy nowy temat pojawił się w głowie Bonnie i postanowił nie odejść po czterech dniach. Chociaż to z reguły doba wystarczyła na wyczerpanie danego motywu, po którym mała potrafiła znaleźć dziesięć kolejnych, by gadać o nich na raz. Nawet, jak nie były ze sobą powiązane.– Tommy ma psa i kota i mówi, że się dogadują – rzuciła szybko między kęsami tosta, niby niezobowiązująco. Marley zauważył, że mała łypie na niego okiem, ale gdy tylko zwrócił na nią wzrok, ta odwróciła głowę – myślę, że Garnek by się dogadał z takim pieskiem. Nie musi być duży. Może być taki malutki. W tym filmie były takie. Malutkie.
Bo od kiedy puścili dzieciakom film o gadających psach podczas jednego z deszczowych dni, Bonnie nie mogła się o tym zamknąć. O psach. I robiło się to powoli męczące.
Z reguły Bonnie dostawała to, co chciała, jeżeli jęczała wystarczająco długo. Ale to już był czwarty dzień, a pies, tfu, jakikolwiek futrzak był poza granicami tego, co Marley mógł jej dać. Co z tego, że już tysiące razy wspominał jej o alergii. Że to nie tak, że na złość się nie zgadza. Bonnie od zawsze wiedziała, że posiadanie psa jest poza granicami tego, o co może wybłagać Marleya, ale ten cały film i nowi koledzy z półkolonii musieli jej namieszać w głowie.
Marley westchnął, próbując jak najlepiej ukryć irytację w głosie.
– Mała, mówię, nie możemy. Chciałbym, ale taki psiak, nawet malutki, mógłby mnie ukatrupić.
– Tak na serio? – Bonnie wydała z siebie krztuszący dźwięk i padła na stół jak postrzelona, jakby za wszelką cenę chciała zademonstrować przykład nagłej śmierci Marleyowi. I dać mu zawał w zestawie.
– Tak – westchnął, wyciągając okruchy z jej afro, bo oczywiście trafiła włosami w talerz – Na serio.
Ostatecznie namówił ją na wycieczkę do zoo. Zoo zawsze było dobrym pomysłem. Dzieciaki uwielbiały zoo. Marley mniej, ale poświęcenie poświeceniem. Tym bardziej że długo nie spędził pełnego dnia z siostrzenicą.
Mimo tego, że Bonnie była zaczarowana pojęciem zobaczenia hipopotamów na żywo, cały spacer po ogrodzie zoologicznym przeplatała temat dzikich zwierząt z psami, bo oczywiście. Na szczęście fakt, że obejrzeli nietoperze i gady jako ostatnie, wymazał z jej głowy futrzaste czworonogi. Nawet gdy wybłagała Marleya o balona na wyjściu, wybrała ten z rekinem, zamiast tych z pieskami, więc Marley uznał ostatecznie wycieczkę za sukces. Nawet w drodze powrotnej nie pisnęła słowa o psach.
– Rekiny to chyba jedne z moich ulubionych zwierząt. Bo nie mam jednego ulubionego, jest za dużo fajnych. Nie mogłabym wybrać. Na przykład hipopotamy, węże, nietoperze – trajkotała, ciągnąc Marleya przez parkową uliczkę jedną ręką, drugą maltretując balon, który zdążył stracić już przynajmniej połowę powietrza. Telepała ręką w górę i dół, przez co zmięty rekin (którego nazwała Nietoperz, bo czuła się źle, że nie wybrała tego w kształcie logo Batmana) skakał w powietrzu jak w konwulsjach. Albo makabrycznym tańcu. Na szczęście pani ze stoiska przywiązała balon do dłoni Bonnie pokaźnym supłem. Przynajmniej Marley nie będzie musiał się martwić pocieszaniem ultraemocjonalnej ośmiolatki po straceniu nowej zabawki. Nietoperz prawdopodobnie będzie wisiał smętnie pod sufitem salonu, aż wreszcie opadnie na ziemię, całkowicie płaski, i Bons będzie chciała go przykleić do ściany. Na pamiątkę. W lepszym obrocie spraw pozwoli Marleyowi wyrzucić wrak balona.
Nagle coś zatrzymuje krok Marleya na tyle ostro, że prawie ląduje zębami w piachu. Dopiero po chwili orientuje się, co zacięło Bonnie tak bardzo, że postanowiła zatrzymać ich tandem na środku alejki.
O, zgrozo. Pies.
W dodatku nie jeden. Wielokrotność psa. Dwa psy.
Gdzieś w głębi duszy ma nadzieje, że kobieta się nie zgodzi. W końcu psy wyglądają na obronne i wytrenowane, a nie każdy właściciel rasowca chciałby niezdarne łapki ośmiolatka na pielęgnowanej sierści. Albo, że Bonnie przestraszy się konceptu pytania o coś nieznajomą. Nigdy nie była zbyt ufna, jeśli chodzi o obcych dorosłych, to wszystko skumulowało się jeszcze bardziej po śmierci jej rodziców. Pewnie przez wizyty u psychologów i godziny na salach sądowych. W sumie Marley się jej nie dziwi.
Ale teraz Bonnie rzuca wielkie oczy w jego stronę, układając usta w podkówkę. Ciągnie go za dłoń, robiąc najlepszą minę kopniętego szczeniaczka (ha). Kobieta nawet kucnęła, gotowa sprezentować cały tutorial, jak bezpiecznie pogłaskać bestie. Marley przewraca oczami, kaszląc w ramię, bo coś stanęło mu w gardle. Bonnie zdążyła wciągnąć cały sok w pierwszą godzinę zwiedzania. A miał starczyć do powrotu.
– Niech ci będzie. Tylko daj Nietoperza, bo ci odleci – Bonnie szczerzy się dziurawym uśmiechem, ściągając opaskę z dłoni. Marleyowi mieści się tylko na trzech palcach i na sam widok gardło trochę mu się zaciska. Odchrząkuje, próbuje przełknąć ślinę. Czemu oczy mu się szklą? Co, nagle stał się sentymentalny?
Za mało snu, decyduje, gdy Bonnie ląduje kolanami w piachu (rajstopy będą do wyrzucenia) i z otwartymi ustami wsiąka wytłumaczenia kobiety. Niezwykle jak na nią łagodnymi ruchami głaszcze jednego z psów po boku, wydając z siebie kilka różnych dźwięków zachwytu. Marley pociąga nosem, próbując wziąć głębszy oddech. No, super pseudo-ojciec moment. Rozrycz się jeszcze.
Ma wrażenie, że gdy otwiera usta, z jego gardła wydobywa się ciche charczenie. Kobieta rzuca mu spojrzenie kątem oka, jakby analizowała każdy jego ruch. Marley wzrusza ramionami, próbując zrobić najlepszą minę wzruszonego ojca. Czy za kogokolwiek go wzięła. Bonnie odsuwa się od psów i łapie Marleya za rękę, drugą ciągnąc go za koszulkę. Ma wrażenie, że czuje sierść, którą mała zostawiła na jego przedramieniu. Chyba się dusi.
– Widzisz, nie umierasz, moglibyśmy mieć takiego pieska – Bonnie znów robi minę biednego dziecka, ciągnąc go bliżej, bo zdążył się już odsunąć.
Marley nie może wziąć oddechu i już wie, że to nie przez nagły atak sentymentalizmu.
– Chyba właśnie umieram – udaje mu się wycharczeć po kilku próbach, bo jego oddech świszczy jak u pierwszego lepszego astmatyka. Cała ta wyprawa do zoo musiała już wyczerpać jego słaby układ odpornościowy, a co dopiero teraz spotkanie twarzą w twarz z dwoma psami. Odwraca głowę w stronę Bonnie, która patrzy na niego półotępiałym wzrokiem. Może wzięła na serio ten jego żart? – nie, mała, spokojnie. To tylko- tylko reakcja. Alergiczna. Spok-o-jnie. Jest ok-eeej. Serio.
Gdzieś obok niego ktoś wydaje z siebie westchnięcie, sam nie wie, czy to Bonnie, czy kobieta (czy te przeklęte psy zaczęły sapać), kiedy Marley łapie za torbę na ramieniu. Adrenalina. Dobrze, że wziął, ze względu na zoo. Walić zoo, tak przy okazji. Nigdy tam już nie stawi stopy. Zero gwiazdek.
Wyciąga ją, próbując brać jak najgłębsze oddechy. Panika w tej sytuacji to najgorsza sprawa. Cholera, powinien wiedzieć, co robić przy anafilaksji, ale takiego agresywnego ataku nie miał jakiś rok. Albo więcej. Dwa?
Już prawie wbija strzykawkę w udo, kiedy małe dłonie ciągną go za koszulkę.
– Musisz sprawdzić datę – mówi Bonnie cienkim głosem. Ma wielkie oczy i chyba się trzęsie, ale mimo tego nie płacze i Marley ma ochotę ją przytulić i pochwalić za odwagę – mieliśmy o tym na przyrodzie ostatnio. Że musi być nieprzeterminowana, żeby podać.
– Po cholerę was. Uczą. Tego. Teraz – burczy pod nosem, obracając opakowanie w dłoniach. Musi zmrużyć oczy, by cokolwiek zobaczyć, ale bingo.
Data sprzed ośmiu miesięcy. Super.
Jak na zawołanie Bonnie wyrywa mu adrenalinę ze spoconych dłoni i sama sprawdza datę. Mała agentka, oczywiście, że by mu nie uwierzyła. Kręci głową, wygląda na spanikowaną. Ale przecież nie jest tragicznie, Marley nie ma wrażenia, że zaraz zemdleje, albo że jego serce padnie, wciąż może oddychać (z trudem, ale zawsze coś), więc to nie tak, że faktycznie umiera, prawda?
Podnosi głowę na psiarę, bo jakimś cudem wylądował na ziemi. Osunął się, czy usiadł? Cholera wie. W każdym razie. Kobieta nie uciekła, stoi dalej w miejscu, jej psy przed nią, jakby duszący się Marley stanowił dla niej jakieś zagrożenie.
Próbuje się wysilić na uśmiech. Kręci mu się w głowie. Tak porządnie. Może jednak kłamał z tym całym brakiem wrażenia, że straci przytomność.
– Chce-esz może, uhm, zadzwonić na karetkę?
Nie jest w stanie powiedzieć, jaka mina wskakuje na twarz kobiety, bo nagle czuje, jakby ktoś trzasnął go w potylice. Robi mu się czarno przed oczami.
– Chce-esz może, uhm, zadzwonić na karetkę?
Nie jest w stanie powiedzieć, jaka mina wskakuje na twarz kobiety, bo nagle czuje, jakby ktoś trzasnął go w potylice. Robi mu się czarno przed oczami.
W takim razie pierwsze omdlenie przy Bonnie zaliczone. Oby było też ostatnie.
Katfrin?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz